Adam Miklasz: Noc w knajpie Teschen [FRAGMENT KSIĄŻKI]

Tę noc spędzimy w baśniowej krainie, pominiętej przez wszystkich kartografów na świecie, niewyróżnionej odrębnym kolorem na żadnej istniejącej mapie. Znajduje się ona już za brzegiem oceanu Polski, na grząskiej mieliźnie – aby tam dotrzeć, trzeba po prostu przejść przez granicę państwową, mającą w tym przypadku kolor rzeki. Ten kawałek przestrzeni między rzeką a torami kolejowymi jest małym prostokątem eksterytorialnym, ziemią niczyją. Pozornie wszystko zostało już dawno ustalone i przyklepane przez instytucje międzynarodowe. Administrują tu Czesi, nie jest to jednak wcale administracja ekspansywna.

Adam Miklasz / fot. Jakub Połomski

Autor: Adam Miklasz

Od czasu do czasu przemknie cichaczem radiowóz oznaczony ambitnym hasłem pomáhat a chránit (czes. – pomagać i chronić, hasło stanowiące motto czeskiej policji), w gospodach poleją piwo z piękną gęstą pianą, z restauracyjnych okien wypłyną zupełnie inne zapachy niż te unoszące się nad elegancką polską krainą za rzeką. Tak naprawdę zastajemy tu jednak bezkrólewie. Przestrzeń rządzi się intuicyjnie, według jakiejś niepisanej i nieustalonej konstytucji, według zasad, które wykształciły się samorodnie, przez lata i szanuje je każdy przebywający tu śmiałek – bo nie ma innego wyjścia. Istnieje podejrzenie, że jest to kawałek ziemi niechcianej, niepotrzebnej – przecież twórcom Czechosłowackiej Republiki zależało wyłącznie na torach, na dworcu kolejowym, na obiektach przemysłowych, ten pas jest jedynie dodatkową, niewielką premią, przypominającą plastikowy fant, wygrany na wiejskiej loterii podczas Dnia Strażaka.  

Rozsiadam się wygodnie w knajpie Teschen. Kogo tutaj nie mamy? Praktycznie wszystkich. Nie mamy na przykład zespołu japońskich bejsbolistów Yomiuri Giants, nie mamy przedstawicieli indiańskiego plemienia Tagaeri ani nawet mołdawskiej supergrupy metalowej Infected Rain. Spójrzmy prawdzie w oczy – nie mamy tu zdecydowanej większości z ponad siedmiu i pół miliarda mieszkańców zamieszkujących naszą planetę. Łatwiej będzie opowiedzieć o tych kilkudziesięciu obecnych, porozrzucanych i posegregowanych na różne stoliki knajpy Teschen, którzy z niecierpliwością czekają na pierwsze piwo tak, jak piłkarz nasłuchuje gwizdka sędziego. Przy naszym stoliku znajdziemy reprezentantów miejscowej inteligencji, przedstawicieli wolnych zawodów, są też spadochrony, czyli ci, którzy przybyli do tej krainy z większych miast i osiedlili się nad Olzą, nie wiadomo już za bardzo kiedy i po co. Są też znajomi przybysze z tych różnych Warszaw i Krakowów, żądni egzotyki knajpy Cieszyn.

Olza w Cieszynie / fot. Jakub Połomski

Prawdziwe Czechy są tam dalej, hen za torami kolejowymi, w blokowiskach, w osiedlowych knajpach – tłumaczymy zdumionym i rozczarowanym gościom z tych różnych Warszaw, Krakowów, po chwili poprawiając się i wstydząc za wypowiedziane, nieprawdziwe słowa. – Nie, to jest jeszcze bardziej skomplikowane! Te Czechy, o których mówicie, są hen, daleko! Precyzyjnie mówiąc, to za torami znajdziecie się w części Śląska, tam za Frydkiem zaczynają się Morawy, a Czechy właściwe…? To gdzieś, panie, za Oceanem Indyjskim – precyzuje jeden z reprezentantów wolnych zawodów, którego znajomi pokątnie nazywają Upierdliwcem Historycznym, ewentualnie Akuratnym. Jeden z przyjezdnych ma niewyraźną minę, bo zdążył już wrzucić w instagram zdjęcie pienistego piwa z podpisem:

Nie ma to jak w Czechach.

Tak, kochani przybysze z Warszaw, Krakowów – tej nocy spodziewajcie się co najmniej kilku podobnych wstrząsów poznawczych, znajdujemy się bowiem w prostokącie wybitnie eksterytorialnym, pasie zapomnienia – choć tak naprawdę nie wszyscy o nim zapomnieli. Na ten kawałek przestrzeni lubieżnym, tęskno sentymentalnym wzrokiem zerknie czasem zza rzeki Polska. Polska lubi tęsknić i marzyć, ale ona jest teraz za rzeką, w eleganckich kawiarniach, między pięknymi dumnymi kamieniczkami, w stylowych restauracjach. My natomiast jesteśmy w pasie eksterytorialnym. Tu nie ma nic. Tu jest wszystko.

Knajpa Teschen tego wieczoru pęcznieje, rozdyma się. Niebawem zaczyna się polsko-czeski festiwal filmowy, na który przyjeżdżają tylko Polacy z interioru. Polacy z interioru cenią kulturę południowych sąsiadów, Czesi z interioru boją się kultury północnych sąsiadów, widząc tam tylko wódkę i Matkę Boską. Natomiast stali bywalcy knajpy Teschen z jednej i drugiej strony rzeki znają się na wylot i po prostu piją ze sobą piwo. Nie mają większego powodu, aby się kochać i nienawidzić – żyją tu obok siebie już pierdyliard lat, często komunikują się sobie tylko zrozumiałą mową, która zarówno mieszkańcom Pragi, jak i Warszawy wyda się tak egzotyczna. Knajpa Teschen jest jak ten pas eksterytorialny, w rozkroku między jednym i drugim, dumnie rozpięta w czasoprzestrzeni. Niby wszystko jest tu po czesku. Kelnerki przyniosą pieniste piwo do stołu, w telewizorze widać obijających się o bandy hokeistów, w powietrzu unosi się zapach gulaszu wołowego, serwowanego z knedlami. A jednak jest jakoś inaczej niż w Czechach właściwych. Bardziej schludnie, jasno, bizantyjsko, nowocześnie. Świecąco. Bo przecież klientela polska lubi pieniste piwo, lubi gulasz wołowy z knedlami, rzuci okiem na hokej, ale cieszy się, gdy jest jednak nieco bardziej schludnie, jasno, bizantyjsko, nowocześnie. Świecąco. Polskiej klienteli jest tu sporo.

ul. Główna w Czeskim Cieszynie / fot. Jakub Połomski

 – O tej porze nie ma co brać gulaszu – ostrzega reprezentant lokalnej inteligencji. – Teraz to już spody dają, może zajechać spalenizną – przestrzega.

Znajomi określają go mianem foliarza, lubuje się w spiskowych teoriach, nawet na poziomie tajemnic lokalnej gastronomii. Chyba nie ma racji, wyraźnie chce jednak błysnąć doświadczeniem przed przyjezdnymi. Akuratny uważa, że gulaszu w garze jest jeszcze sporo, dochodzi do pierwszego konfliktu. Knajpa Teschen jest jak ten smaczny gulasz. Całkiem przyjemny smak tworzą przeróżne, pozornie niepasujące do siebie ingrediencje. Odpowiednio wyważone proporcje, żaden kawałek mięsa, warzywa, ani jedna szczypta przypraw nie determinuje smaku dania. Nie przebija się ponad inne. W tym stuletnim, nieco przyrdzewiałym środkowoeuropejskim garze zmieścili się Polacy, Czesi, Polacy zza Olzy, Ślązacy polscy, Ślązacy czescy, Ślązacy po prostu, Słowacy, Madziarzy, turyści z dużych metropolii i Bóg wie, kto jeszcze. A może i on tego nie wie? Bo do gęstego wywaru dorzucono niedawno świeżo gotujące się kąski, o których jeszcze będzie mowa.

To ile tych piw w końcu dziś było…? / fot. Adam Miklasz

Odkial’ jste? (słow. – skąd jesteś?) – zagaduje odważnie przedstawiciel wolnych zawodów. Odważnie, bo w brzuszku pływają mu już jakieś dwa litry piwa. O nowej barmance wiadomo tyle, że przyjechała ze Słowacji – paru reprezentantów wolnych zawodów, jak i spadochronów coraz bardziej docenia jej niepodważalną dziewczęcą urodę.

– Z Košíc! – odpowiada chętnie dziewczyna, uśmiechając się przy tym bardzo ładnie i wykładając piwa na wafelki.

Kassa! (węg. – Koszyce) – wyrywa się nagle i niepotrzebnie arcysympatyczny lewicujący przyjaciel. Wprawdzie jest to gość wyraźnie brzydzący się nacjonalizmem, ale ostatni miesiąc spędził w Transylwanii. Tam, otoczony Węgrami, znalazł się pod mocnym wpływem szeklerskiej spuścizny historycznej. A poza tym w jego brzuszku pływają już dwa litry piwa, więc bawią go podobne prowokacje. Dziewczynę bawią mniej. Uśmiecha się, choć wyraźnie nie jest zadowolona z komentarza. Tyle, pozamiatane, game is over, lewicujący przyjaciel spalił nas na starcie. Nie mamy jednak do lewicującego kolegi pretensji – wiadomo przecież, że także bez bajeru, który wydałby się żenujący nawet uczestnikom kabaretonu w Zawierciu, sprawa i tak byłaby przegrana. Co zrobisz? Nic nie zrobisz. Trzeba siedzieć dalej. Rozpromienił się jedynie siedzący obok Madziar, który dotychczas nie wypowiedział żadnego słowa, nie wziął udziału w żadnej dyskusji, nie podjął tematu – pewnie dlatego, że niczego nie rozumiał. Kontekst tej krótkiej konwersacji wyłapał jednak doskonale – zanurzył więc usta w chmielowej ambrozji i zaczął na nowo marzyć o Wielkich Węgrzech.

To mamy kwiecień, czy maj?? Ul. 3. května, czyli 3 maja! / fot. Adam Miklasz

Powyższy esej stanowi fragment książki autorstwa Adama Miklasza pt.: „Řezaný świat. Osobisty przewodnik po Śląsku Cieszyńskim” (2022).

Adam Miklasz – pisarz, dziennikarz. Mieszka w Cieszynie. Interesuje się historią, kulturą i piłką nożną w środkowej Europie i na Bałkanach. 

11 lutego (sobota) o godz. 19.00 w klubokawiarni „Fratelli Tutti” przy ul. Piramowicza 11/13 w Łodzi odbędzie się spotkanie autorskie z Adamem Miklaszem. Serdecznie zapraszamy!!

Wydarzenie na FB – tu.

Redakcja

Serwis Obserwator Międzynarodowy, jest niezależnym tytułem prezentującym wydarzenia i przemiany zachodzące we współczesnym świecie.