To jest rzecz, która wciąż nie mieści mi się w głowie. W państwie będącym członkiem Unii Europejskiej wprowadza się takie prawo. Można powiedzieć, że jest najgorzej od czasu przełomu. Również przed 1989 rokiem, o ile nie uznawano mniejszości niemieckiej na Górnym Śląsku, to wobec wszystkich uznanych mniejszości na terenie kraju stosowano te same kryteria. Od 1 września zmiana trafiła do szkół, odbierając szansę młodym ludziom na naukę niemieckiego. Państwo wysyła jednocześnie sygnał do swoich lojalnych obywateli: „jeśli chcecie się rozwijać, to nie tutaj”. To tym bardziej przykre, że cała aktywność mniejszości po 1990 roku była nakierowana na pomoc dla całego regionu, nie różnicowaliśmy na Polaków i Niemców – mówi Rafał Bartek, przewodniczący Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Niemców na Śląsku Opolskim oraz Związku Niemieckich Stowarzyszeń Społeczno-Kulturalnych w Polsce, w rozmowie z Tomaszem Otockim z portalu „Przegląd Bałtycki”.
Rafał Bartek urodził się w 1977 roku w Opolu. Ukończył studia pedagogiczne na Uniwersytecie Opolskim. Pracował krótko jako nauczyciel języka niemieckiego. W latach 2008–2015 pełnił funkcję dyrektora Domu Współpracy Polsko-Niemieckiej w Opolu. W 2005 powołany w skład Komisji Wspólnej Rządu i Mniejszości Narodowych i Etnicznych. W 2015 roku został przewodniczącym Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Niemców na Śląsku Opolskim (TSKN), zaś siedem lat później – Związku Niemieckich Stowarzyszeń Społeczno-Kulturalnych w Polsce. Był radnym gminy Chrząstowice pod Opolem, a także przewodniczącym rady. W 2018 roku z listy Mniejszości Niemieckiej objął mandat radnego sejmiku opolskiego, zostając jego przewodniczącym w ramach koalicji z Platformą Obywatelską i PSL.
Tomasz Otocki, Przegląd Bałtycki: Pan urodził się w 1977 roku, a więc wtedy kiedy nastąpił przełom w Polsce miał Pan dwanaście lat. I w zasadzie bardzo wcześnie zaczął się Pan angażować w życie społeczno-polityczne.
Rafał Bartek: Można powiedzieć, że z końcem lat dziewięćdziesiątych, początkiem nowego stulecia bardziej na poważnie zacząłem się interesować tym, co się dzieje w mniejszości niemieckiej. Oczywiście początki aktywności zaczęły się od lokalnego DFK („Deutscher Freundschaftskreis”, podstawowa jednostka Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Niemców na Śląsku Opolskim – przyp. „Obserwator Międzynarodowy”), gdzie mieliśmy bardzo fajnego przewodniczącego, który był dla mnie swego rodzaju autorytetem. W ślad za tym sam zacząłem poszukiwać, zaczęliśmy dyskutować w gronie przyjaciół, znajomych. Wiele nam się wtedy w mniejszości niemieckiej nie podobało. Zaczęliśmy odczuwać, że dochodzi do pewnej skostniałości, że mniejszość nie nadąża za zmianami generacyjnymi. Czuliśmy potrzebę, żeby młodzi zaczęli być aktywni politycznie. Wcześniej organizacja młodzieży niemieckiej nie była obecna w przestrzeni politycznej, zajmowała się czymś zupełnie innym. Mieliśmy dwóch posłów w Sejmie, a TSKN był zarządzany przez starsze pokolenie. Młody głos gdzieś ginął. Stworzyliśmy nieformalną organizację, której nigdy nie zarejestrowali, ona nazywała się Jugendfraktion. Byliśmy przekonani, że młodzież musi bardziej zaistnieć. Postulowaliśmy np. powołanie do życia referenta i biura ds. młodzieży w biurze TSKN. Okazało się, że nas wysłuchano. Ja zacząłem się pojawiać jako społecznik, byłem zapraszany na posiedzenia zarządu. Ciekawość rosła. Jednocześnie pozostawialiśmy sobie pole do krytycznego spojrzenia na to, co się dzieje.
W 2000 roku został Pan radnym gminy.
Nawet nie pamiętam, to było tak dawno. Uważam, że to dobrze, że mniejszość niemiecka obecna jest w samorządzie, często inaczej niż inne mniejszości narodowe i etniczne w Polsce. Ta obecność, często w małych gminach, uczy obywatelskości. Bycie radnym dało mi poczucie sprawczości, którego brakuje mi w innych regionach. Z drugiej strony stałem się świadomy ograniczeń, np. dotyczących budżetu gminy. Że nie można na wszystko narzekać, ale czasami warto złożyć wniosek.
Chrząstowice są gminą dwujęzyczną. Ilu jest Niemców w tej gminie?
To się bardzo zmienia. W pierwszym spisie z 2002 roku Niemców było ok. 26%. Oczywiście w rzeczywistości to była o wiele większa liczba, może nawet dwa razy więcej. Spełnialiśmy kryterium ustawowe, by stać się gminą dwujęzyczną, dzięki ustawie o mniejszościach narodowych, etnicznych i języku regionalnym z 2005 roku. Byliśmy jedną z pierwszych gmin w Polsce, które to wykorzystała. Nowe regulacje dawały nam prawo, by ustawić dwujęzyczne tablice bez konsultacji. Mimo to z ówczesną panią wójt podjęliśmy decyzję, że takie konsultacje się odbędą. Z perspektywy czasu sądzę, że to był dobry ruch. Dawał poczucie, że decyduje o tym społeczeństwo. To ważne w obecnym okresie. Mieszkańcy się zmieniają, ale my możemy się odwołać do społecznych konsultacji, które się odbyły.
Pamiętam do dziś spotkanie w Niwkach, gdzie tablic dwujęzycznych broniła akurat Polka, które przyjechała na Śląsk ze Wschodu. Powiedziała, że by sobie życzyła, żeby na jej terenach, które należą do Ukrainy, pojawiły się kiedyś takie tablice, dlatego nie będzie bronić tego prawa mieszkańcom Śląska. Zresztą z tego spotkania kresowiacy wyrzucili osobę, która przyjechała z innej gminy w województwie, by robić zamieszanie na zebraniu.
Wracając do pytania o liczbę Niemców, w kolejnym spisie ich liczba spadła poniżej jednej piątej, a oczekujemy, że w obecnym spisie będzie jeszcze gorzej. Gmina Chrząstowice należy bowiem do gmin podopolskich, gdzie osiedla się coraz więcej mieszkańców z Opola. W ostatnich latach przyjechało do nas kilkuset nowych mieszkańców, którzy wykazują słabe zainteresowanie tym, co się dzieje w gminie. Jednak zmieniają proporcje narodowościowe.
Czy spadek procentowej liczby Niemców będzie zagrażać dwujęzyczności gminy?
Jeśli odwołać się do doświadczeń z Europy Zachodniej, nie powinien zagrażać. Pytanie tylko, jak blisko jesteśmy dziś tych standardów. W wielu krajach nie stosuje się zasady procentowej, jak u nas, tylko tego, czy dany rejon jest historycznie zamieszkały przez daną społeczność. Gdy pojedziemy do Niemiec Wschodnich, widzimy tablice w języku serbskim. Są tam nie tylko nazwy miast w dwóch językach, ale także nazwy ulic. I nikt nie pyta się, ile procentowo jest Serbów w Chociebużu czy Budziszynie. Ważne jest to, że mieszkają tam od wieków.
Gdybyśmy w Polsce przyjęli tę zasadę, że w Chrząstowicach Niemcy mieszkają od pokoleń, to nie powinno to nam zagrażać. Ale w Polsce może być inaczej. Nie da się wykluczyć, że jakiś polityk odwoła się do spisów z ostatnich lat i powie, że dwujęzycznych tablic nie powinno u nas być. Choć pragnę podkreślić, że nie są one obecnie w gminie przedmiotem sporu. Raczej autem, wyróżnikiem, którym można się pochwalić. Przed 2015 rokiem robili to nawet rządzący.
Wspomniał Pan o dwujęzycznych nazwach ulic w Saksonii i Brandenburgii. Na Śląsku Opolskim mamy tylko dwujęzyczne nazwy miejscowości. Wyobraża sobie Pan, że kiedyś, powiedzmy w innej rzeczywistości politycznej, ulice będą miały nazwy i po polsku, i po niemiecku?
Takie dyskusje już mieliśmy. One zostały brutalnie zatrzymane aktualną atmosferą polityczną. W lokalnych społecznościach pojawił się strach, obawa przed pójściem krok dalej w sprawach, które nie są priorytetowe. Ważniejsze jest przecież położenie chodnika czy drogi. Kolejna sprawa, która nas przed tym powstrzymała, to były dyskusje, jak tłumaczyć nazwy ulic. Mieliśmy nazwy sprzed 1945 roku, później pojawiały się nowe. W mojej miejscowości jest ulica Ozimska, która przed wojną nazywała się Malapanerstrasse, to jest okej, bo to po prostu tłumaczenie. Ale inna ulica Szkolna, nazywała się przed wojną Kirchstrasse, co już tłumaczeniem nie jest. Pojawia się pytanie, jakich nazw używać?
Kolejny problem to atmosfera polityczna w kraju. Jak Pan zapewnie wie, obecnie mamy cztery gminy na Śląsku, które wysłały wniosek o zaakceptowanie ich dwujęzycznego statusu, przechodząc całą procedurę, przewidzianą ustawą. Do dziś ministerstwo nie rozpatrzyło tych wniosków.
Pierwsza decyzja naszego prezydenta z 2015 roku to było weto wobec nowelizacji ustawy o mniejszościach narodowych, etnicznych i języku regionalnym, korzystnej dla tych społeczności.
To pokazuje, jaki jest stosunek władzy do tej tematyki. Nowelizacja była krokiem zupełnie technicznym, nie wprowadzała nowych standardów, raczej miała usprawnić pewne mechanizmy. Obecnie można przy użyciu języka mniejszościowego prowadzić zaledwie niezobowiązującą korespondencję z urzędem. Tylko, kto to teraz robi?
Ta nowelizacja z 2015 roku przewidywała także, wzorem innych krajów Europy Środkowo-Wschodniej, obniżenie progu „łatwiejszej dwujęzyczności” do 10%. To znaczy przy takim procencie mniejszości można już było myśleć o ustanowieniu dwujęzycznych tablic bez konsultacji społecznych. Obecnie, jeśli gmina chce to zrobić bez konsultacji, musi mieć co najmniej 20% mieszkańców narodowości mniejszościowej.
Od 2018 roku jest Pan przewodniczącym sejmiku opolskiego, z kolei mniejszość niemiecka każdorazowo jest tam w koalicji, co najmniej od reformy samorządowej z 1998 roku. Co udało się Wam osiągnąć w tym gremium?
To zabrzmi nieskromnie, ale jesteśmy stabilizatorem regionalnym. To kwestia wypracowania pewnych ścieżek współpracy, najpierw z AWS i SLD-UP, później z Platformą Obywatelską i PSL. Trudno sobie wyobrazić pielęgnowanie przez sejmik tradycji i dziedzictwa śląskiego bez udziału mniejszości. Jednocześnie mamy tę zaletę, że nie patrzymy na politykę przez pryzmat wojenek ogólnopolskich, jesteśmy siłą typowo regionalną. Nie mamy wpływu ani na Sejm, ani na Senat, a także takich ambicji. Chcemy, by nasz Heimat rozwijał się jak najlepiej. Stawiamy akcent na wielokulturowość, choć chciałoby się, by było jej więcej. Aktualnym dowodem na to, co mówię, jest powstanie w Opolu Centrum Dokumentacyjno-Wystawienniczego Niemców, miejsca, gdzie będzie można przyjść i zrozumieć, skąd wzięli się Niemcy na Śląsku.
Wspomnieliśmy o wecie prezydenta z 2015 roku w sprawie ustawy o mniejszościach, jednak teraz najbardziej kontrowersyjnym tematem jest zmniejszenie liczby godzin nauki języka ojczystego z trzech do jednej w tygodniu w szkołach mniejszości niemieckiej. Władze zrobiły wyjątek dla jednej, konkretnej mniejszości.
To jest rzecz, która wciąż nie mieści mi się w głowie. W państwie będącym członkiem Unii Europejskiej, które w 2004 roku musiało spełnić pewne standardy obchodzenia się z mniejszościami, wprowadza się takie prawo. Nagle wracamy do czasów PRL. Choć można powiedzieć, że w jednym elemencie jest jeszcze gorzej. O ile przed 1989 roku nie uznawano mniejszości niemieckiej na Górnym Śląsku, to wobec wszystkich uznanych mniejszości stosowano te same kryteria. Dzisiaj zaś mniejszość niemiecka pozostaje wprawdzie uznana, ale mówi się jej wprost, że jest mniej warta od innych mniejszości.
Od 1 września zmiana trafiła do szkół, odbierając szansę młodym ludziom na naukę niemieckiego. Państwo wysyła jednocześnie sygnał do swoich lojalnych obywateli: „jeśli chcecie się rozwijać, to nie tutaj”. To tym bardziej przykre, że cała aktywność mniejszości po 1990 roku była nakierowana na pomoc dla całego regionu, nie różnicowaliśmy na Polaków i Niemców. Jeśli w gminie pojawiał się wodociąg, finansowany z RFN, to on docierał do wszystkich, a nie tylko do członków mniejszości niemieckiej. Jeśli ściągano środki na wsparcie gospodarcze, to nie były ściągane tylko dla firm niemieckich. „Caritas” nie działał tylko dla mniejszości, a dla całej diecezji opolskiej. Teraz politycy mówią nam: „nie ważne, co robiliście, i tak jesteście dla Polski ciałem obcym”.
Szkoły z nauczaniem dla mniejszości niemieckiej powstały na początku lat dziewięćdziesiątych. Ale różnią się, jeśli chodzi o ich funkcjonowanie, np. od szkolnictwa polskiego w Czechach czy na Litwie, gdzie praktycznie cały proces nauczania przebiega po polsku. W szkołach mniejszości na Śląsku Opolskim można się tylko uczyć niemieckiego w rozszerzonym zakresie. Nie było nigdy pomysłów, by stworzyć szkoły niemieckie z prawdziwego zdarzenia?
Wydaje mi się, że popełniono pewne błędy strategiczne w latach dziewięćdziesiątych. Nie chcę zresztą teraz tego oceniać. Jedną z przyczyn było pewnie przyzwyczajenie do wysyłania dzieci do najbliższej szkoły, a nie np. szkoły funkcjonującej gdzieś dalej. Perspektywa stworzenia kilku lub kilkunastu szkół mniejszościowych, np. bilingwalnych, oznaczałaby konieczność zwożenia dzieci, co byłoby trudne od strony logistycznej. Ponadto wtedy skala odbiorców była tak duża, że uznano, że lepiej, by dzieci chodziły do najbliższych szkół, gdzie czekały na nich dodatkowe lekcje języka niemieckiego. Teraz idziemy trochę w innym kierunku, ale bardzo powoli: na terenie naszego województwa powstały cztery specjalne placówki z rozszerzonym nauczaniem w języku niemieckim. Te szkoły nie są pod naszą opieką. Mamy wciąż jeden podstawowy problem, na co zwrócił mi kiedyś uwagę prof. Kaczmarek z Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Po podziale Śląska w 1922 roku to państwa zobowiązały się co do budowy szkolnictwa mniejszościowego: polskiego w rejencji opolskiej i niemieckiego w województwie śląskim. Teraz to wszystko musi robić środowisko mniejszościowe. Po 1989 roku dostaliśmy możliwość prawną, ale poradzić musieliśmy sobie sami. Państwo zostało obserwatorem. Zresztą jeśli chodzi o nauczanie bilingwalne czy w języku mniejszościowym, od czasów PRL nie mamy żadnego postępu, jeśli pominąć te kilka placówek, które zorganizowała mniejszość niemiecka na Śląsku. Ale proszę spytać, jak wygląda sytuacja u Ukraińców, Białorusinów, Litwinów…
W tym roku obchodzimy, w zależności od tego, kto mówi, setną rocznicę „odzyskania części Górnego Śląska” lub rocznicę „podziału Górnego Śląska”. Czy to jest temat ważny, aktualny dla mniejszości niemieckiej?
Środowisko mniejszości zna ten temat i jest on dla nas ważny. Zresztą jest on obarczony ogromną ilością propagandy, zwłaszcza w ostatnich latach. Wprowadzono nowe święto, w którym honoruje się tylko tych, którzy byli po jednej stronie konfliktu. Ja się już czasem zastanawiam, z kim ci powstańcy walczyli. Może z duchami, skoro o ofiarach po drugiej stronie nie wspomina się?
Jeśli nasi przedstawiciele jeżdżą na Górę Świętej Anny, gdzie prawdopodobnie leżą prochy tych, którzy walczyli po stronie niemieckiej, to składamy kwiaty tam, ale także po drugiej stronie cmentarza, tam gdzie leżą zwolennicy strony polskiej. Wybory naszych przodków nie były proste, łatwe, czarno-białe, jak sugerują to współcześni politycy. 5 lipca złożyliśmy wiązanki na grobach ofiar z obu stron. Niestety politycy opcji rządzącej składają hołd tylko jednej stronie.
A jak było przed 2015 rokiem?
Nie inaczej. Tylko teraz te procesy się nasiliły. Warto jednak dodać, że jedynym prezydentem, który stanął na Górze Świętej Anny, i powiedział, że trzeba pamiętać o obu stronach konfliktu, był Bronisław Komorowski.
Pan jest członkiem mniejszości niemieckiej, ale rozmawia Pan po śląsku. Czy Pan się czuje także Ślązakiem?
Ja jestem Ślązakiem. Nie ma Niemca na Śląsku, który nie jest Ślązakiem. Te dwie opcje próbuje się czasem rozgraniczać, ale trzeba powiedzieć jasno: każdy Niemiec na Śląsku jest jednocześnie Ślązakiem.
A co to znaczy być Ślązakiem?
Być związany z regionem, w którym przez wieki spotykały się różne kultury: czeska, polska, niemiecka. To był przez całe wieki region pogranicza. Zazwyczaj w takim miejscu ludzie określają się jako „tutejsi”, a oddziaływania dużych państw pozostają w tle, choć wpływają na rozwój regionu. Największy wpływ na rozwój Śląska miało państwo pruskie, a później niemieckie, jednak stale obecna była tutaj kultura polska i czeska. To jest dla mnie „śląskość”, a więc otwartość, poszanowanie inności.
A jak Pan jedzie do Katowic, Bytomia, Gliwic, dalej się Pan czuje u siebie?
Tak, bo to jest wciąż część Górnego Śląska. Różnica jest taka, że tam ludzie się posługują gwarą, częściej niż na Śląsku Opolskim. Niestety po 1945 roku na terenie późniejszego województwa opolskiego był zakaz używania niemieckiego, ale także z pewnym sensie gwary śląskiej, dlatego obecna jest ona bardziej w sąsiednim województwie. Na Śląsku Opolskim stawiano równanie „gwara” = „niemieckość”. W Katowicach ciężej było tak powiedzieć, bo jednak ten region od 1922 roku należał do Polski.
Kolejną rzeczą, która nas różni – Śląsk Opolski od Katowickiego – to fakt, że my jesteśmy tą zieloną częścią regionu. U nas ludzie trochę inaczej funkcjonowali, mieli np. tereny uprawne, zwierzęta w zagrodzie. Więc było takie poczucie „swojskości”, własności, zadbania o samego siebie. Na Śląsku Katowickim ogromną rolę odgrywało państwo ze swoim przemysłem. Więc to są takie różnice…
Kolejna jest taka, że w sejmiku śląskim był wcześniej reprezentowany Ruch Autonomii Śląska, a mniejszość niemiecka – nie. Czy wy dalej się nie lubicie z RAŚ?
Wie Pan, tu nie chodzi o nielubienie. Sytuacja mniejszości niemieckiej w województwie śląskim jest inna, bo zrezygnowała ona z działalności politycznej, nad czym trochę ubolewam. Postawiła się w roli organizacji kulturalnej, której członkowie startują z innych komitetów. W tę lukę, którą pozostawiła mniejszość, wszedł RAŚ, który ma zupełnie inny sposób funkcjonowania. My działamy spokojnie, długofalowo, koncentrujemy się na projektach. W przypadku RAŚ dużo jest działania medialnego, mniej pracy organicznej, choć jest też wielu pasjonatów, którzy robią niesamowitą robotę w tym zakresie. Dlatego dochodzi do różnicy zdań. Ale nie nazwałbym tego „nielubieniem się”, po prostu uprawiamy politykę w innym stylu.
A uważa Pan, że miałoby sens jedno wielkie województwo górnośląskie, jak planowano to zrobić w 1998 roku?
Teraz taka dyskusja już nie ma sensu…
Na wiosnę został Pan przewodniczącym Związku Niemieckich Stowarzyszeń Społeczno-Kulturalnych, który działa na terenie całej Polski. Z kolei na Śląsku Opolskim funkcjonuje Towarzystwo Społeczno-Kulturalne Niemców. Czy te dwie organizacje działają w województwie opolskim równolegle?
Związek Niemieckich Stowarzyszeń Społeczno-Kulturalnych jest organizacją „dachową”. Ma bardziej rolę koordynatora, który dzieli środki na całą Polskę. To się zaczęło jeszcze w latach dziewięćdziesiątych. Strona niemiecka nie chciała mieć po polskiej stronie kilkanaście organizacji mniejszości niemieckiej. Inaczej musiałaby z każdą z nich negocjować. Łatwiej było utworzyć związek. Jego rolą jest zresztą pomoc organizacjom regionalnym, bo praca odbywa się „na dole”, w poszczególnych regionach.
Będzie Pan częściej jeździć na Mazury lub na Pomorze?
Nie będę składać takich deklaracji, ale na pewno będę się starał, żeby w trakcie kadencji pojawiać się w regionach. Zresztą znam je, jeździłem na Mazury i na Warmię, jak byłem członkiem zarządu związku.
W Opolu działa konsulat RFN, czy czujecie wystarczające wsparcie ze strony państwa niemieckiego?
Jest to jedyna placówka dyplomatyczna na terenie województwa opolskiego i działa ona tylko dlatego, że funkcjonuje tutaj mniejszość niemiecka. Czujemy wsparcie, cieszymy się, że konsul przychodzi na nasze imprezy. Mamy poczucie ważności. Także kwestia komunikacyjna jest łatwiejsza. Nie musimy zawsze pisać do Berlina, możemy zwrócić się do konsulatu. Wtedy jest także inna ranga naszego wniosku. Setki tysięcy paszportów i dowodów osobistych wydanych przez konsulat w Opolu także mają swoje znaczenie.
Z zeszłym roku zmieniły się władze w Niemczech, czy to wpłynęło na sytuację mniejszości niemieckiej zagranicą?
Nie chciałbym się wypowiadać o niemieckich władzach, największym dla nas problemem jest to, gdy zmienia się osoba odpowiedzialna za kontakty z mniejszościami i wszystkiego musi się uczyć od nowa. Wcześniej mieliśmy „przetarte szlaki”. Polityka niemiecka jest mimo wszystko długofalowa i bardziej przewidywalna niż polska. Na przestrzeni ostatnich dekad w politykę mniejszościową angażowali się politycy CDU/CSU, SPD i FDP. Najczęściej byli to działacze tej pierwszej partii, ale ona rządziła najdłużej. Mieli też wpisanie wsparcie dla diaspory niemieckiej w swoim programie.
Dzisiaj zaczynamy od nowa, co jest pewną trudnością. W dodatku wybuchła wojna na Ukrainie, są problemy energetyczne. W takim świecie mniejszość niekoniecznie musi być na pierwszym miejscu. Jest jednak pewna rzecz, która wpływa na zainteresowanie się nami przez polityków niemieckich. Łamanie praw człowieka, bo prawa mniejszości to prawa człowieka. Mam na myśli kwestie związane z edukacją niemiecką w Polsce. Nawet ci politycy niemieccy, którzy się wcześniej nami nie interesowali, zaczęli to robić. Nie mogą teraz wyjść na spotkanie postulatom polskim, bo to jest tak trochę jak negocjowanie z ludźmi, którzy właśnie wzięli zakładników. Rząd w Berlinie jest w arcytrudnej sytuacji i nie może tak po prostu ustąpić, bo wszyscy bowiem obserwują tą niecodzienną sytuację . Niezależnie od tego, czy rządzi CDU/CSU czy aktualna koalicja SPD-Zieloni-FDP.
Musimy powoli kończyć, ale zadam jeszcze ostatnie pytanie. Jak wyobraża sobie Pan położenie mniejszości niemieckiej za 10-20 lat?
Sądzę, że musimy się sprofesjonalizować od strony organizacyjnej. Nasza siła w latach dziewięćdziesiątych polegała na ogromnym zaangażowaniu masy społeczników. W dzisiejszej sytuacji, przy malejącej liczbie społeczników, nie da się funkcjonować tak jak dotychczas. Mniejszość za dwadzieścia lat widzę poukładaną w ten sposób, że jest obudowana sprawnymi instytucjami, które dają ofertę i możliwość zadbania o tożsamość narodową kolejnym pokoleniom. Teraz jest pytanie, czy państwo polskie będzie nam w tym pomagać, czy utrudniać. Jeśli to drugie, to będziemy w bardzo ciężkiej sytuacji. Już teraz jest dużo zagrożeń dla naszej kultury, dla naszego języka. Jeśli państwo nas wesprze, to nie będzie już masowego zaangażowania w życie mniejszości, ale będzie dobra jakość działalności, atrakcyjnej także dla polskiego narodu większościowego. Możliwość obcowania w kręgu dwóch kultur. Na Śląsku atutem może być dziedzictwo kulturowe, a znaczenie języka niemieckiego – jako języka gospodarki – którym posługują się również Polacy, będzie wzrastać. Zresztą zmieniać się będzie także pozostała część Polski, wystarczy spojrzeć na ogromną liczbę Ukraińców, która znalazła u nas schronienie.
Dziękuję bardzo za rozmowę.
Rozmawiał Tomasz Otocki.