Daleko od jupiterów [Reportaż z mistrzostw świata w hokeju na lodzie Dywizji III grupy B w Sarajewie]

Jak wiadomo jedynie moim rodzicom i osobom znającym mnie ponad 30 lat, sportem interesuję się od dziecka. Pomysł wyjazdu na mistrzostwa świata w hokeju na lodzie Dywizji III grupy B w Sarajewie wywołał więc oczekiwaną reakcję u jednego z wieloletnich znajomych. Oczekiwaną, bo znamy się na tyle, że relacja ta opiera się na nieustających złośliwościach i podszczypywankach.

Wypełniona kibicami hala w Sarajewie podczas meczu gospodarzy / fot. Adam Miklasz

Autor: Adam Miklasz

Po dekadach zajmowania się sportem powinieneś w twoim wieku śmigać z akredytacją i darmowym hotelem na jakiś turniej wielkoszlemowy, ćwierćfinał Ligi Mistrzów czy chociażby finał ligi hokejowej w jakiejś Szwecji. Co w twoim życiu poszło nie tak (no yes)?

Uspokajam, że wszystko jest na miejscu, a wyjazd na te mistrzostwa jest konsekwencją długoletnich rozważań nad istotą sportu i dojrzałością, godną wieku. Dlaczego? O tym więcej w ostatnim akapicie – teraz postaram się podzielić z Wami moimi obserwacjami, przeżyciami, wątpliwościami i czasem wnioskami. Wątpliwościami, z odpowiednią przewagą nad wnioskami: nie jestem autorem, któremu przysługuje prawo do bezspornej oceny, staram się bardziej pobudzić do refleksji. Sporo o hokeju, lecz nie tylko o hokeju. Zapraszam.

Skoro ten turniej ma rangę mistrzostw świata, to dlaczego na trybunach jest tak mało ludzi? – otrzymałem następujące pytanie wprost z macierzy. Pytanie logiczne i trudne, gdybym bowiem chciał odpowiedzieć szczerze, byłbym dość brutalny. Wyjaśnijmy tę kwestię w następujący sposób: corocznie w hokejowych mistrzostwach świata uczestniczą wszystkie aktywne reprezentacje narodowe, podzielone na konkretne grupy i dywizje (system ligowy, po każdym roku najlepsze drużyny awansują, najsłabsze spadają). W turniejach mistrzowskich w 2024 roku wystartuje 50 państw, oglądane przeze mnie drużyny plasowane są na miejscach 41-46 w hierarchii. Jest to istotna informacja – w świecie futbolu często klepana jest formułka o tym, że „w Europie nie ma już słabych drużyn” (nadużywany banał, zwłaszcza po jakimś agrowpierdolu polskiego klubu na łotewskiej prowincji) i wygrana sześćdziesiątej drużyny z rankingu z tą, klasyfikowaną o 30 miejsc wyżej, nie stanowiłaby jakiegoś gigantycznego wstrząsu dla kibiców. Vide: zwycięstwo 155 drużyny nad 30 (Mołdawia-Polska 3-2). W hokeju jest to nie do pomyślenia. Faktem jest, że hokej na lodzie uprawiany jest zawodowo zaledwie w kilkunastu państwach na świecie, istnieje ze dwadzieścia reprezentacji narodowych, w których występują wyłącznie profesjonalni zawodnicy.

Fot. Adam Miklasz

Poziom, z punktu widzenia eksperta, był więc niski. Udało mi się jednak odpowiedzieć na dwa nurtujące mnie, jeszcze przed wyjazdem do Sarajewa, pytania:

1/ Czy poziom drużyn będzie wyższy niż ekip, grających w czwartej, wojewódzkiej lidze hokejowej w Czechach?

Odpowiedź brzmi: niestety nie. Myślę, że w meczu Banika Karwina z Singapurem wygraliby raczej zdecydowanie ci pierwsi.  

2/ Czy wszyscy uczestnicy mistrzostw potrafią jeździć na łyżwach?

Odpowiedź brzmi: tak. Jeździli i to całkiem nieźle, natomiast trafiały się ancymony, które przy trudniejszych manewrach (nagła zmiana kierunku jazdy, ostre hamowanie) lądowali dupą na lodzie. Moje podejrzenia wzbudził też bramkarz Singapuru, który cały turniej przesiedział na ławce (werbalnie zagrzewając kolegów do walki), a rozpoznawalność zyskał dzięki czapeczce smoka, którą zakładał zamiast kasku (czy on w ogóle miał kask?). Zgodnie z hokejową tradycją po zakończonym meczu obie drużyny wyjeżdżały na lód i były z to z pewnością najtrudniejsze chwile dla tego młodzieńca. Dwie na pięć prób zakończyły się glebą, trzykrotnie udało mu się utrzymać na łyżwach.

Dało się zauważyć różnicę poziomów nie tylko między zespołami, ale i wewnątrz nich. Najbardziej w przypadku takich drużyn, jak Hongkong, Singapur czy Filipiny. Występowało w nich kilku asów, którzy liznęli, lub wciąż namiętnie liżą północnoamerykański lód na poziomie szkolnych czy uniwersyteckich lig. Czasem urodzili się i wychowali w Stanach Zjednoczonych w rodzinach imigrantów, często są to po prostu naturalizowani Amerykanie, którzy z jakiegoś powodu trafili do Azji i tam mieszkają (najczęściej w przypadku graczy Singapuru). Oni byli liderami i przywódcami młodych, nierzadko szesnasto-siedemnastoletnich adeptów, uczących się dopiero tajników gry. Również w reprezentacji Bośni i Hercegowiny występowali zawodnicy, urodzeni poza ojczystym krajem. Pamiętamy piłkarską drużynę BiHu, która zakwalifikowała się na piłkarskie mistrzostwa świata 2014 w Brazylii – poza Edinem Dżeko grało w niej ledwie kilku piłkarzy, urodzonych na terenie Bośni. Byli to głównie potomkowie uchodźców wojennych z początku lat dziewięćdziesiątych. W obecnej drużynie hokejowej przewagę stanowili hokeiści z Sarajewa i okolic, natomiast zespół wzbogacony był przez chłopaków, urodzonych i grających w niższych ligach szwedzkich (Mirza Omer, Adnan Mlivić, Andreas Andrijasević), czy belgijskiej (Din Alen Filipović). Oprócz imion i nazwisk typowo bośniackich, znaleźć można było te chorwackie, a nawet serbskie. Nawet w reprezentacji Iranu występowali gracze z amerykańską przeszłością – choć zagraniczne wojaże większości graczy zatrzymały się na występach w przepotężnej lidze tureckiej. Co jednak ciekawe, z niektórymi zawodnikami Iranu można było sprawnie porozumiewać się w języku angielskim. Tego przywileju nie mieliśmy w przypadku drużyny z Korei Północnej – wiemy jedynie tyle, że wszyscy urodzili się, mieszkają i grają w swojej ojczyźnie. Ta informacja nie będzie z pewnością żadnym wstrząsem poznawczym dla czytelników, prawda?

Rezerwowy bramkarz Singaupuru, który rozpoznawalność zyskał dzięki czapeczce smoka. Jego umiejętności jazdy na łyżwach budziły jednak spore wątpliwości… / fot. Adam Miklasz

Interesującą kwestią jest też wzrost hokeistów. Rzadko trafiali się faktycznie wysocy zawodnicy (a na takich, we współczesnym hokeju, jest zapotrzebowanie). Dość powiedzieć, że w zespołach Północnej Korei i Hongkongu jedynie dwóch (!!!) graczy wyrosło powyżej 180 centymetrów. Średnia wzrostu zespołów wahała się między 174-176 centymetrów, tylko zespół gospodarzy z Bośni i Hercegowiny przekroczył magiczny próg średniej powyżej 180 cm od którego, według dziołszek z tindera, zaczyna się mężczyzna. To i tak niewiele – Bośniacy należą bowiem do jednych z najwyższych w Europie.

Z przeprowadzonych przeze mnie rozmów wynikało również, że – jak to często w świecie sportu amatorskiego bywa – wyniki były nieco uwarunkowane możliwościami wyjazdowymi konkretnych graczy. Niektórzy kibice dyskretnie psioczyli, że nie wszyscy zawodnicy mogli pozwolić sobie na wyjazd ze względu na pracę. Tego problemu nie mieli zapewne Koreańczycy z Północy.

TRENERZY

Trenerzy pełnią w większości opisywanych drużyn funkcję apostołów, nauczających tubylców tajników gry w hokeja na lodzie. Z różnych powodów przybywali z dalekiego hokejowego świata do żądnych edukacji ludów. Niektórzy lądowali tam, kończąc mało spektakularną karierę hokejową i podejmując przy okazji pracę (pamiętajmy, że operowanie językiem angielskim jest w wielu krajach sporym handicapem). Czasem pracowali tam dla jakiejś zachodniej korporacji i nagle zorientowali się, że na miejscu jakieś kompletne świry grają w hokej, przypominając sobie, że przecież z tą grą mieli kiedyś sporo wspólnego. Czasem tych apostołów, z mało apostolskich powodów, zatrzymywała kobieta. Jedyną drużyną, w której postawiono na rodzimą filozofię szkoleniową i w sztabie nie znalazł się żaden obcokrajowiec, była… Tak, zgadliście. Była to Korea Północna.

Lubiłem z wysokości barierek przyglądać się i przysłuchiwać reakcji szkoleniowców, rejerstrować ich wskazówki i uwagi. Wśród apostołów znaleźli się dwaj Finowie (Iran i Filipiny), dwaj Kanadyjczycy (Bośnia i Hercegowina oraz Singapur), plus Rosjanin (Hongkong). O starciu myśli szkoleniowych, rywalizacji Północnej Ameryki, Europy i Rosji nie będę się rozwodził, bo na taktyce znam się zbyt mało (kilka zdań poświęcę taktyce w kolejnym akapicie). Natomiast wygląd i zachowanie dżentelmenów doskonale wpisywały się w klasyczne tanie stereotypy, dotyczące konkretnych nacji.

Największe wrażenie i zdecydowane pierwsze miejsce w walce na decybele zyskał Robert Mancini – kanadyjski trener Singapuru. Perfekcyjnie ubrany, wysoki i szczupły mężczyzna o nienagannej fryzurze preferował dynamiczny styl prowadzenia drużyny. Nie unikał stanowczych komunikatów („come on, motherfucker”), podczas wybuchów złości nazywał czasem swoich zawodników „dziurą w dupie”, krążek stał się „gównem, które trzeba po prostu trafić”. Był ekspresywny, bardzo hamerykański, obejmował swoich pojedynczych graczy, oferując im gadki o charakterze motywacyjnym. Dość śmiałe, bo konkretny gracz Singapuru nie był wcale „lepszy od tego gościa z Korei”. Finowie byli inni. Przede wszystkim wyglądali jak Finowie. Blondwłosi, wysocy, o wyjątkowo oszczędnych potrzebach komunikacyjnych. Nieco więcej ognia miał w sobie trener Filipin, który chętnie korzystał z time-outów, mówił jednak spokojnie, konkretnie, cedził słowa. Zapamiętałem jego reakcję po dwuminutowej karze dla jednego ze swoich zawodników: „Fuck your pride, you are not playing for yourself, you are playing for your team.”  Największym stoikiem był skromny Rosjanin, który nie odzywał się prawie w ogóle. Miał na sobie długi płaszcz, brodę, pociągłą twarz i mógłby spokojnie zagrać główną rolę w jakiejś ekranizacji powieści Dostojewskiego. Albo robić za hipstera w modnej kawiarni. Komunikacją z drużyną zajmował się głównie jego sztab, on w filozoficznej zadumie przypatrywał się grze. Z jego ust zapamiętałem tylko jeden komunikat: „no more penalties”. Konkretny, jasny, przejrzysty.

O kanadyjskim trenerze Bośni i Hercegowiny wiem najmniej – podczas meczów gospodarzy hala była pełna i głośna, nie byłem więc w stanie wyłapać, ani podpatrzeć jego zachowań. Wyglądał jednak nieco inaczej od swojego, pełnego pasji, rodaka: nie miał ewidentnie aż takiego przywiązania do kanonów modowych, ktoś postronny mógłby pomylić go z  backpackersem, wędrującym od miasta do miasta za pieniądze rodziców. Nie wyglądał na człowieka ze świata sportu, lecz to właśnie on, po triumfie Bośni i Hercegowiny, nazwany został przez przesadnie rozentuzjazmowanego spikera „największą legendą tego kraju”.

TAKTYKA

Wspomniałem już, że daleko mi do miana eksperta hokejowego, więc nie jestem w stanie rozwodzić się nad zawiłościami taktycznymi drużyn. A to były takie? – ktoś spyta złośliwie, choć przytomnie. Jasne. Jeżeli taktyką można uznać informowanie swoich zawodników o podstawach zasad gry, to znaczy, że taktyka była. Kilka razy usłyszałem, jak trenerzy tłumaczyli zawodnikom, dlaczego właściwie jeden z nich otrzymał karę. Całkiem nagminna była interwencja sędziów przed wznowieniem. Po odkryciu, że w jednej z drużyn wyjechało na lód zbyt wielu/zbyt mało graczy. Kara „zbyt wielu graczy na lodzie” zdarzała się nader często, choć i tak sędziowie nie byli w tej kwestii przesadnie skrupulatni. Zaskakiwały mnie niespodziewane zmiany formacji w momencie, gdy przeciwna drużyna wyprowadzała właśnie kontratak.

Pewną myśl taktyczną widziałem w grze drużyny Filipin, prowadzonej przez fińskiego trenera. Ich ciekawym pomysłem były kontrataki – chętnie stosowali metodę długich podań przez linie do dobrze ustawiających się szybkich karłów w ataku. Podawali też wysokimi lobami, szybki napastnik miał złapać krążek, puścić przed siebie i atakować bramkę przeciwnika. Ta metoda bardzo często kończyła się uwolnieniami, bywałą jednak skuteczna. Z pewnością zaskakiwała przeciwników i widać, że fiński trener lubował się w łowieniu sprytnych forteli.

KIBICE

Nie wierzcie internetom! Jestem przekonany, że informacje z Wikipedii, dotyczące frekwencji na poszczególnych meczach, są nieprawdziwe. Tu nie ma konsekwencji, strategii, ani logiki – dostarczyciel tych informacji pisał je po prostu z czapy. Będąc pewnie przekonanym, że nikt tego nie zweryfikuje i każdy będzie miał je w dupie. Miał połowiczną rację – trafiła się menda z Polski, która to zweryfikowała, natomiast ta sama menda z Polski faktycznie ma to gdzieś.

Poza meczami gospodarzy (które odbywały się o godzinie 20:00) frekwencja była porównywalna z wieczorkami autorskimi znanych twórców współczesnej literatury. W niektórych przypadkach w te rzekome 50 osób wliczano zapewne samych zawodników i sztaby grających drużyn. Na trybunach pojawiały się flagi narodowe czterech z sześciu uczestniczących drużyn – brakowało emblematów Singapuru i…tak, zgadliście. Korei Północnej. Na popołudniowych meczach kibicowały więc głównie osoby towarzyszące, które przyjechały z drużynami do Sarajewa na turniej. Wyjątkowo osamotniony był Singapur – jedyną fanką była miła pani, stojąca gdzieś z boku i ze smutkiem oglądająca kolejne bramki, tracone przez jej drużynę. Bardziej dorodne ekipy nadciągnęły z Hongkongu i Filipin. Azjatycki styl kibicowania wydał mi się nieco drażniący – na nerwy działała mi starszawa kobieta, która histerycznym i piskliwym głosem wydzierała się non stop. „Go Hą Ką” był jedynym znanym jej okrzykiem i ewidentnie go nadużywała. Zwróciłem również uwagę, że Azjaci obserwują mecze w sposób dość emocjonalny, dość histeryczny właśnie. Okrzyki „Please, go!” „Philippines, please!” świadczą o wysokiej kulturze osobistej mieszkańców dalekiej Azji. Oni nie żądają, oni wystosowują prośbę do zawodników, tudzież państwa o łaskę i przychylność – co mocno różni się od dobrze znanego, roszczeniowego słowiańskiego „jedziesz, kurwa!”. Głośni i emocjonalni byli również Persowie, ich głosy miały jednak mniej piskliwy, bardziej chropowaty dźwięk. Kibiców Iranu było zazwyczaj nieco więcej – pojawiali się na meczach Persowie, studiujący w Sarajewie. Byli też prawdopodobnie jacyś miejscowi oficjele, o czym świadczył stosowny, oficjalny ubiór tych dżentelmenów. Iranowi kibicowali również pojedynczy, przypadkowi kibice z Sarajewa – prawdopodobnie z powodu religijnego braterstwa. Na jednym z meczów tej drużyny pojawiły się kilkuletnie dzieci z miejscowej szkoły, być może wspieranej finansowo przez bliskowschodnią potęgę – i nie była to z pewnością placówka o charakterze stricte świeckim. Wszystkie maluchy dzierżyły w rączkach niewielkie flagi Iranu. Jednak kiedy jeden z dobrze ubranych oficjeli podszedł do tej grupki i zachęcał do wspólnego okrzyku „Iran-Iran”, bezczelnie go olały. Dzieci mają swoją mądrość i przekorę – nie będzie jakiś obcy facet mówił, co mają robić.

Po kompleksie olimpijskiego lodowiska Szkenderija snuło się też trzech identycznie wyglądających panów w północnokoreańskich dresach. Nie chodzili na mecze – preferowali siedzenie w kawiarni, oglądanie widowiska na zamontowanym tam telebimie i jaranie tysięcy szlugów. Początkowo myślałem, że to członkowie sztabu, może masażyści, może lekarze. Dlaczego jednak nie przebywali wspólnie z drużyną podczas meczu? Szybko zrozumiałem, że to wcale nie trenerzy. Też na literkę „t”, też osiem liter. Ale nie trenerzy.

Poza wyżej wymienionymi, na popołudniowych meczach pojawiało się jeszcze kilkanaście przypadkowych osób. Ja. Kolega z Finlandii. Fotografujący wszystko namiętnie sędziwy Niemiec. Jeden pięćdziesięcioletni Amerykanin. Wpadał jakiś miejscowy pan z reklamówką, w której miał warzywa i owoce. I jeszcze ktoś. Chyba. Może kogoś pominąłem.

ATMOSFERA

To hasło zabrzmi jak frazes, ale atmosfera podczas mistrzostw była dość rodzinna. Dzięki nikłej frekwencji nawiązywanie kontaktów nie nastręczało problemów. Zawodnicy dość dobrze się znali – nieco zabetonowany system rozgrywek (jedna drużyna awansuje, jedna spada) powoduje, że zawodnicy większości drużyn grywali ze sobą już wcześniej. Podczas jednej z przerw zagadałem się z miłą panią z Filipin. Wychwalałem grę tej drużyny, zwracając uwagę na trzech nieźle grających zawodników o nazwiskach Sze, Regencia i Billones.

To mój syn! – powiedziała dumnie, słysząc trzecie nazwisko. Okazało się, że Manny Billones jest całkiem rozpoznawalną postać w swoim kraju ze względu na partnerkę, znaną celebrytkę występującą w filipińskim Big Brotherze. Słód i lukier kończył się jednak, kiedy na lód wjeżdżała reprezentacja Bośni i Hercegowiny. Frekwencja na meczach gospodarzy rosła wprost proporcjonalnie do sukcesów tej drużyny – na decydującym meczu z Koreą Północną Szkenderija była niemal całkowicie wypełniona. Jest to całkiem niezły wynik – statystycznie co dwusetny mieszkaniec Sarajewa wybrał się w ten wieczór na hokej. Potrzeba sukcesu była ogromna, bo i sukcesów w tym biednym kraju jest niewiele. Atutem podczas gier gospodarzy była oprawa muzyczna – zamiast oklepanych standardów zdecydowano się puszczać klasyki jugosłowiańskie, te wszystkie songi o motorach, wyprawach w góry, pocałunkach Bośniaka czy babce, co była różą, ale już nią nie jest. Kibice zachowywali się żywiołowo, euforycznie, choć trudno mówić o jakimś zorganizowanym dopingu. Wspólne okrzyki organiczały się do manifestu „volim te, Bosno” i przyśpiewki „Hajmo Bosno, Bosno, Bosno, hajmo Hercegovino!” Bośniacy, jak wszyscy mieszkańcy półwyspu bałkańskiego, kochają sport w każdej postaci. Zauważalny był jednak brak obycia i głębszej znajomości hokeja – który jest tam, mimo wszystko, sportem dość niszowym. Pamiętam sytuację, kiedy gospodarze grali w osłabieniu, a drużyna Korei Północnej założyła zamek. Jednak jeden z atakujących podał niedokładnie i krążek wpadł pod kij bośniackiego obrońcy. Ten, co naturalne, wypierdzielił go pod bramkę przeciwnika, zyskując kilkanaście cennych sekund. Byłem jedynym z niewielu oklaskujących tę interwencję defensywną. „Jebo te!” – krzyknęło wielu rozczarowanych tym zagraniem kibiców, którzy widzieli w tym przechwycie szansę na bramkową akcję. Bośniackich fanów wyjątkowo cieszyły również sążniste bodiczki, wykonywane na zawodnikach drużyny przeciwnej.

Fot. Adam Miklasz

Sam mecz był ciekawy. Do końca drugiej tercji nic nie wskazywało, że mogą go wygrać gospodarze. Koreańczycy prowadzili 2-1, byli lepsi, ale doskonale bronił bramkarz Bośni Dino Pašović. Tuż przez przerwą padła nagle wyrównująca bramka. Publika dostała amoku, uskrzydliła zawodników tak, że natychmiast strzelili oni trzeciego gola. Trzecia tercja zapowiadała się emocjonująco, oczekiwałem desperackich ataków rozeźlonej Korei Północnej i heroicznej obrony Bośniaków. Nic takiego się nie stało – gospodarze absolutnie zdominowali przeciwników, wbili im kolejnego gola i do końca kontrolowali mecz. Największy triumf w tysiącletniej historii bośniackiego hokeja stał się faktem.

DALEKO OD JUPITERÓW

Mam świadomość, że w oczach niektórych osób wyjazd na mistrzostwa świata dywizji III B może wydać się niegroźną, ale jednak ostentacyjną perwersją. A kibicowanie hokejowej reprezentacji Filipin w starciu z zawsze groźnym Iranem dość abstrakcyjne. Może i prawda. Ale czyż równie abstrakcyjne nie jest kibicowanie wielkim piłkarskim korporacjom z Monachium, Londynu czy Madrytu? Różnicę znajdziemy jedynie w całej tej medialnej otoczce. Jeżeli mecze piłkarskiej Ligi Mistrzów odrzemy z globalnych transmisji telewizyjnych, medialnych pompek, ekspertów, gwiazd sportu, które wyłażą nam z lodówki, pozostanie nam po prostu sport. Boisko i drużyny, walczące o wygraną. Rywalizacja, pasja, walka, widowisko, zwroty akcji, radości i dramaty. Jestem przekonany, że epickość konkretnych wydarzeń sportowych wcale nie jest zależna od ich poziomu.

Nie będę pisał, choć palce świerzbią, o jakichś przewagach etycznych pół-amatorskiego sportu nad zepsutym forsą światem wielkich sportowych aren – bo byłoby to tanie i głupie. Mam jednak nieukrywany szacunek do tych, którzy bez większych nadziei na zarobek, sławę i uznanie świata, po godzinach pracy zbierają się z resztą innych popierdzieleńców tylko po to, aby realizować swoją pasję. Spodziewać się mogą zazwyczaj porażek, poobijanych kości, obdarć skóry, ale i nieoczekiwanych chwil triumfu, które wspominać będą i wizualizować jeszcze przez lata. Wiem, że w świecie aktywistów i kaowców popularna jest pozycja „spotkania z ciekawym człowiekiem”. Śmiem twierdzić, że „spotkania z nieciekawym człowiekiem” byłyby zdecydowanie ciekawsze. Historie nieznanych drużyn i sportowców są równie ciekawe, co opowieści o największych gwiazdach boisk, hal i aren. Wiem, że coraz bardziej chce je odkrywać.

Gdzieś tam daleko od jupiterów.

Adam Miklasz – pisarz, dziennikarz. Mieszka w Cieszynie. Interesuje się historią, kulturą i piłką nożną w środkowej Europie i na Bałkanach. Jego najnowsza książka to Řezaný świat. Osobisty przewodnik po Śląsku Cieszyńskim

Artykuł ukazał się pierwotnie na stronie Autora i jest dostępny tu

Redakcja

Serwis Obserwator Międzynarodowy, jest niezależnym tytułem prezentującym wydarzenia i przemiany zachodzące we współczesnym świecie.