Kawiarnia odbija zamek, czyli krajobraz po wyborczej bitwie w Czechach [KOMENTARZ]

Zakończone w sobotę wybory prezydenckie zyskały w Czechach miano historycznych przynajmniej z trzech powodów. Po pierwsze – zanotowano rekordową frekwencję, do urn pofatygowało się bowiem aż 70% uprawnionych do głosowania. Po drugie – triumfujący Petr Pavel osiągnął rekordową w skali Czech liczbę głosów, otrzymał bowiem wsparcie ponad 3,3 miliona wyborców. Żaden wybrany prezydent nie miał dotychczas aż tak wielkiego mandatu społecznego. Po trzecie – być może najważniejsze – pałac prezydencki został odbity przez tzw. „praską kawiarnię”. Od momentu wprowadzenia wyborów bezpośrednich, na Hradczanach rezydował dotychczas faworyt „czeskiej gospody”.

Petr Pavel (w 2017 r.) / fot. Navy Petty Officer 1st Class Dominique A. Pineiro – Chairman of the Joint Chiefs of Staff from Washington D.C, United States – https://www.flickr.com/photos/thejointstaff/37122714191/, CC BY 2.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=62754284

Autor: Adam Miklasz

Wysoka frekwencja jest dowodem na to, że nasi południowi sąsiedzi polubili wybory prezydenckie i traktują je niezwykle poważnie – ku pewnemu zdziwieniu niektórych maruderów, wskazujących na faktycznie niewielkie prerogatywy pierwszej głowy, które czynią z niej osobę o funkcji głównie reprezentacyjnej. W przeciwieństwie do Polski, prezydent Czeskiej Republiki nie posiada nawet inicjatywy ustawodawczej, a jego ewentualne weto może zostać dość łatwo odrzucone przez parlament zwykłą większością głosów. A jednak od momentu wprowadzenia formuły wyborów bezpośrednich w 2013 roku, frekwencja równomiernie rośnie – w 2013 roku było to 59%, w 2018 już 66%, obecnie przekroczyła 70%.

Dość ciekawy był również profil niedawnych kandydatów – wszyscy z nich to ludzie tzw. elit, o ugruntowanej pozycji społecznej, legitymizujący się w większości sporym dorobkiem i wywodzący zazwyczaj z wyższych warstw społecznych. Podczas ostatnich wyborów, wśród kandydatów znalazł się emerytowany generał, jeden z najbogatszych mieszkańców całej Europy Środkowej, rektorzy uniwersytetów, doświadczeni dyplomaci i dysydenci, nauczyciele uniwersyteccy, poważni biznesmeni. Nie ma tu miejsca dla ludzi z gminu, kandydatów egzotycznych. Podczas ostatnich wyborach prezydenckich nad Wisłą aż czterech na jedenastu kandydatów nie miało wyższego wykształcenia (w Czechach nie do pomyślenia!). W rankingu osobliwości mamy zdecydowaną przewagę – w wyborach po zmianie ustrojowej na stanowisko prezydenta Polski kandydował przecież wynalazca bioenergotermicznych wkładek do butów, wydawca antysemickich broszurek, trafiali się kabareciarze, piosenkarze, liderzy przeróżnych związków zawodowych, rolnicy. U sąsiadów największą sensację wzbudził Vladimír Franz – wytatuowany od stóp po głowę ekscentryczny artysta z Pragi, profesor Wydziału Teatralnego Akademii Sztuk Scenicznych w Pradze, który w 2013 roku ogłosił chęć startu w wyborach prezydenckich. Zajął w nich całkiem niezłe, piąte miejsce, uzyskując 6,8% głosów. Trudno go jednak nazwać kandydatem gminu – był on raczej pieszczochem zbuntowanej młodzieży i praskich elit artystycznych. Pod kątem profilu kandydatów Polacy wydają się być jednak narodem zdecydowanie bardziej egalitarnym od Czechów.

To jednak zwykły szary obywatel Czech, a nie wielkomiejski postępowy elektorat wybierał dotychczas rezydenta zamku na Hradczanach. Ku rozpaczy tych drugich w 2013 roku (pierwsze w historii wybory bezpośrednie) swojski socjaldemokrata Miloš Zeman pokonał reprezentanta książęcego roku Karela Schwarzenberga. Pięć lat później, niewielka przewaga głosów nad prezesem Czeskiej Akademii Nauk Jiřím Drahošem, zapewniła Zemanowi kolejne pięć lat prezydentury. Już wtedy mówiło się, że dość obrazowy podział społeczeństwa naszych sąsiadów na „praską kawiarnię” i „czeską gospodę” ma spore odzwierciedlenie w polityce – zwłaszcza, kiedy do wyboru jest tylko dwóch kandydatów i dwie alternatywne propozycje polityczne. Ten stan jest coraz bardziej widoczny od ostatnich wyborów parlamentarnych. Wówczas konglomerat opozycyjnych, najczęściej liberalnych i konserwatywno-demokratycznych partii oraz komitetów mocno zwarł szeregi, aby zmierzyć się z wszechwładnym oligarchę Andrejem Babišem, wskrzesicielem rządzącej partii ANO. Ugrupowanie to, przy zachowaniu odpowiednich proporcji, najbardziej przypomina charakterem bezideowe partie oligarchiczne, tak popularne w krajach byłego Związku Radzieckiego – wszystko tu kręci się wokół lidera-miliardera, mającego spore wpływy w świecie biznesu i mediów. Bawi więc nieco rozpływanie się niektórych nadwiślańskich ekspertów nad rzekomą dojrzałością czeskiej sceny politycznej.

Koalicja SPOLU przełamała jednak rządy ANO, przejęła władzę jesienią 2021 roku, kiedy premierem został Petr Fiala i od tego czasu coraz bardziej uwypuklał się podział na drużynę Babiša i drużynę Antybabiša, której emanację stanowi obecna władza. Wiadomo było, że styczniowe wybory prezydenckie będą plebiscytem popularności i liczeniem szabel obu tych obozów. Sam Babiš był absolutnym pewniakiem do drugiej tury wyborów, natomiast faworytem w wyścigu o pięciolatkę na Hradczanach miał stać się jego przeciwnik. Powstało pytanie – kto nim będzie?

Obóz rządzący zdecydował się na dość nietypowy ruch. Koalicja SPOLU nie wystawiła oficjalnie swojego kandydata, natomiast udzieliła swojego poparcia trzem quasi-niezależnym kandydatom (za przedrostek „quasi” przepraszam, jednak połączenie słów „niezależny kandydat” wydaje mi się pewnym oksymoronem).

Z trójki: Petr Pavel, Danuše Nerudová i Pavel Fischer, to ten pierwszy najskuteczniej dotarł do wyborców, dzięki czemu stanął na ubitej ziemi w walce o prezydenturę z byłym premierem Babišem. Pamiętając o podziale na „praską kawiarnię” i „czeską gospodę” ten kandydat był, z perspektywy obozu antybabišowego, najbardziej optymalny. Jako osoba o doskonałej prezencji, funkcjonująca od lat w świecie elit, miał zagwarantowane poparcie wspomnianej już kilkakrotnie ‘kawiarni’. Potrafił jednak przekonać do siebie pewną część „gospody”, co było w przypadku wyniku wyborów dość fundamentalne. Twardy i konkretny facet, bohater misji w byłej Jugosławii, miłośnik motorów, mocno kreował swój wizerunek szeryfa, ale swojskiego – takiego, co po dobrze wykonanej robocie chętnie wyskoczy na piwko (Pavel chętnie dawał się fotografować z tym trunkiem).

Co charakterystyczne dla czeskiej polityki, w przedwyborczych debatach tematy stricte światopoglądowe praktycznie nie były poruszane, kandydaci skupili się więc na bezpieczeństwie oraz gospodarce. Pavel, choć w młodych latach był związany nie tylko z Komunistyczną Partią Czechosłowacji, ale też wywiadem wojskowym, określa się jako zwolennik silnego związku Republiki Czeskiej z Sojuszem Północnoatlantyckim i – podobnie jak obecny rząd – aktywnie opowiada się za wsparciem Ukrainy w walce z brutalnym rosyjskim najeźdźcą. Babiš postanowił więc stanąć okoniem i zagospodarować elektorat, mocno obawiający się zarówno wojny, jak i jej skutków, również w kontekście ekonomicznym. Jego kampania billboardowa opierała się na hasłach: „Nie wciągnę Czech do wojny. Jestem dyplomatą, nie żołnierzem!” oraz „Generał nie wierzy w pokój. Głosuj za pokojem. Głosuj na Babiša!” Nic więc dziwnego, że z europejskich przywódców najbliżej było mu do Viktora Orbána oraz Emmanuela Macrona, który z resztą, tuż przed wyborami, nazwał go swoim przyjacielem. Na czeskim podwórku sytuacja była inna – Pavel stopniowo zyskiwał poparcie kolejnych kandydatów z pierwszej tury. Za Babišem opowiedziała się oficjalnie jedynie jego własna partia (choć niecała – przed drugą turą zdradził go nawet wywodzący się z partii ANO marszałek województwa morawskośląskiego, Ivo Vondrák), prezydent Zeman oraz Komunistyczna Partia Czech i Moraw. Wiadomo też było, że zagospodaruje jakąś część elektoratu partii SPD Tomio Okamury (czeskiego nacjonalisty japońskiego pochodzenia).

Co ciekawe, w trakcie kampanii przed drugą turą wyborów, kilkakrotnie pojawiły się wątki polskie. Nie ma wątpliwości, że podczas rządów SPOLU doszło do zbliżenia na linii Warszawa-Praga, ugruntowanego jeszcze spójnym stanowiskiem w kwestii ataku Rosji na niepodległą Ukrainę. Podczas jednej z debat Babiš – chyba zbyt nachalnie manifestujący swój rzekomy pacyfizm – stwierdził, że podczas ataku na Polskę i kraje bałtyckie nie wysłałby wojska z pomocą. Abstrahując już od tego, że prezydent Republiki Czeskiej nie miałby w tej kwestii praktycznie nic do gadania, wypowiedź ta odbiła się odpowiednim echem i niewątpliwie zaszkodziła byłemu premierowi. Należy uczciwie przyznać, że jego słowa – choć niemądre i niefortunne z propagandowego punktu widzenia – były nieco zmanipulowane. A samy wypowiedź sprowokowana dość niejasnym i nieprecyzyjnym pytaniem (Babiš bronił się później stwierdzeniem, że nie kwestionuje zupełnie artykułu 5 NATO i nie o Sojusz Północnoatlantycki pytał dziennikarz), ale sam przekaz poszedł w świat i grzany był dość mocno w polskich mediach.

Znacznie mniej mówiło się o późniejszej debacie, podczas której były premier zaskoczył widzów stwierdzeniem, że w 1939 roku Czechosłowacja powinna postawić się militarnie Niemcom, bo przecież polscy sojusznicy z pewnością przyszliby z pomocą. Pavel wykpił rywala stwierdzając, że w tym czasie Polska zabrała nam część Śląska Cieszyńskiego, więc nie liczyłbym raczej na ich pomoc. Wypowiedź Pavla świadczy o dość powierzchownej wiedzy na temat wydarzeń z lat 1938-1939, była jednak cytowana w nadwiślańskich mediach zdecydowanie rzadziej, co wyraźnie wskazuje na preferencje polskiej opinii publicznej. Babiš posłużył się polskim przykładem jeszcze raz – w celu uzyskania większego poparcia tzw. elektoratu socjalnego. Pochwalił nieoczekiwanie polski rząd za skuteczne działania w walce z kryzysem ekonomicznym. W Polsce obniżyli Vat do 0%. Tam mają Biedronkę, no i jak pójdziecie na zakupy, to widzicie dwie ceny masła – cena sprzed i po wsparciu rządu. U nas rząd nie pomógł zupełnie, a powinien tak zrobić – przekonywał, uderzając zarówno w Pavla, jak i rząd Fiali.

Siedemdziesięcioprocentowa frekwencja świadczy o ogromnej mobilizacji społeczeństwa. Bardzo zaangażowany był wielkomiejski i liberalny elektorat. W przeciwieństwie do polskiego odpowiednika, młodzi-wykształceni nie straszyli natychmiastową emigracją, deklarując natomiast zmianę obywatelstwa w przypadku zwycięstwa wrogiego kandydata – co dowodzi, że jesteśmy nieco bardziej mobilnym narodem od południowych sąsiadów. Według zarówno sondaży, jak i stawek w zakładach bukmacherskich Pavel był zdecydowanym faworytem. Niektórzy zwracali uwagę na jego drobne błędy przekazowe pod koniec kampanii (bagatelizowanie skutków „Zielonego Ładu”, którego większość społeczeństwa czeskiej nie jest – pisząc eufemistycznie – zwolennikami). Błędem niektórych wielkomiejskich dziennikarzy i analityków propavlowskich było z pewnością dość mocne stygmatyzowanie wyborców Babiša – jako nieroztropnych i roszczeniowych biedaków ze słabiej rozwijających się regionów kraju. Trzeba jednak przyznać, że sam Pavel kanalizował te opinie, trafnie epatując wyświechtanym komunałem o tym, że „będzie prezydentem wszystkich”. Plebiscyt zakończył się spektakularnym triumfem samego Petra Pavla i obecnego obozu władzy. Pojawiają się też pierwsze głosy o upadku Babiša i końcu jego kariery politycznej. Czy aby na pewno?

Faktem jest, że były premier zanotował dość spektakularną porażkę w drugiej turze wyborów. Warto jednak pamiętać, że w konkursie pt. „Babiš kontra wszyscy” zdołał on uzyskać ponad 2,4 miliona głosów. To wciąż całkiem spory kapitał społeczny, który stanowi doskonałą bazę do skutecznego prowadzenia dalszej działalności politycznej. Nie ma wątpliwości, że ruch antybabišowy musi zachować dotychczasowy poziom konsolidacji, aby utrzymać wrogiego mu polityka daleko od władzy. Nie wolno również zapominać o tych 2,4 milionach wyborców, będących w dużym stopniu elektoratem rozczarowanych. Jest pewnym paradoksem, że miliarder i jeden z najbogatszych Czechów jawi się jako obrońca biedniejszych i uciskanych, ale tak właśnie jest. Nierzadko słyszałem w gospodzie utyskiwania na rząd Fiali, który zmniejszył ulgi na bilety kolejowe. Narracja o tym, że „Babiš był jaki był, ale przynajmniej coś tam dawał” nie jest na poziomie zwykłej czeskiej ulicy rzadkością. Być może, z perspektywy Pragi i Brna, były to nieistotne daniny, dla wielu mieszkańców mniejszych ośrodków miały jednak fundamentalne znaczenie.

Petr Pavel zwyciężył w jedenastu z czternastu województw – w mieście Praga otrzymał aż 76% głosów. Pewnym sygnałem jest jednak jego porażka w województwie karlowowarskim, usteckim oraz morawsko-śląskim. Są to przemysłowe regiony, które najbardziej straciły na transformacji systemowej. Zerkając przez lupę na Śląsk Cieszyński widzimy, że w poprzemysłowych, zwijających się miastach-blokowiskach, poparcie dla Babiša jest bardzo wysokie. W Karwinie czy Orłowej zyskał on prawie 70% poparcia. 2,4 miliona wyborców Babiša stanowi dowód na jedną z największych bolączek skutków transformacji ustrojowej w krajach Europy środkowej – mowa tu o nierównomiernym rozwoju regionów i braku pomysłu na wsparcie osób z obszarów wykluczonych i zapomnianych przez centrum. Będzie to jedno z ważniejszych wyzwań obecnego obozu władzy.

Adam Miklasz – pisarz, dziennikarz. Mieszka w Cieszynie. Interesuje się historią, kulturą i piłką nożną w środkowej Europie i na Bałkanach. Jego najnowsza książka to Řezaný świat. Osobisty przewodnik po Śląsku Cieszyńskim

Redakcja

Serwis Obserwator Międzynarodowy, jest niezależnym tytułem prezentującym wydarzenia i przemiany zachodzące we współczesnym świecie.