Z okna marszrutki wielka fabryka porcelany w Zugdidi wygląda jak bardzo zaniedbany i dawno opuszczony budynek. W mocnym sierpniowym słońcu gdzieniegdzie błyska kolorowa mozaika, zmurszały ślad dawnej piękności. To wszystko. Mieszkańcy miasta jednogłośnie twierdzą, że był to jeden z najpiękniejszych budynków. Dziś to ponura rudera, pozbawiona szyb w oknach, a których brak zimą rekompensować muszą koce, dykty, brezent lub zwykły karton. Phaiphuri to ośrodek dla uchodźców, abchaskich Gruzinów, których przyjął ich własny kraj po wojnie gruzińsko-abchaskiej.
Autor: Stasia Budzisz-Cysewska (tekst i zdjęcia) z Zugdidi (Gruzja)
Z wielu pomieszczeń smutno wygląda rura od wolnostojących piecyków. Wokół rosną rachityczne palmy, a między nimi w błocie tarzają się świnie. Pełno świń. I śmieci. Nieograniczona ilość. Im bliżej budynku, tym bardziej daje się zauważyć mdłe ślady życia – za oknem wisi wyblakłe od słońca pranie, gdzieś sterczy prowizoryczna antena, wykonana z puszek i desek, przewiewające firanki zaczepiają się o wątłe kwiaty, stojące na parapecie.
Gruzja przegrała wojnę z Abchazją w 1993 roku, dwadzieścia trzy lata temu. Konflikt ten okazał się dla Gruzji, która określana była jako „państwo upadłe”, bardzo brzemienny w skutki. W jego wyniku blisko 250 tysięcy zamieszkujących Abchazję Gruzinów (stanowili oni w 1989 roku 45,7% populacji Abchazji, sami Abchazi – 17,8%) straciło dach nad głową i zostało zmuszonych do przesiedlenia się. Przyjęła ich Gruzja, ich własne państwo, nadając status IDPs (Internally Displaced Persons). Lokowano ich w budynkach użyteczności publicznej, kiepsko przystosowanych do życia. Najczęściej w zamkniętych fabrykach, szkołach, przedszkolach czy hotelach robotniczych. Na chwilę – jak obiecywano. Dokumentaliści nakręcili kilka dramatycznych scen, ktoś opisał fatalne warunki a potem, wrażliwi na ludzką krzywdę reporterzy pojechali na nowe wojny. Imperium pękło, historia tworzyła się na bieżąco. To wszystko, co zdołano dla nich zrobić. Zostali sami, zdani tylko na siebie.
Po piętnastu latach świat przypomniał sobie na chwilę o problemie gruzińskich wewnętrznych uchodźców. W 2008 roku, kiedy to w wyniku tzw. wojny pięciodniowej Gruzja „zasilona” została kolejnymi 18 tysiącami pozbawionych domu swoich obywateli. Nie zmieniło to jednak warunków socjalnych „starych” uchodźców. Jak podaje politolog, Joanna Żeber, wewnętrzni uchodźcy stanowią 6% populacji tego kraju.
„Ostatni dzień, kiedy miałem swój dom”
Nie pytaj mnie, czy walczyłem. Oczywiście, że walczyłem, głównie sam ze sobą… Kiedy stoisz przed wyborem, że albo nie wydasz i sam zginiesz, albo skażesz na śmierć brata, szwagra, sąsiada, przyjaciela, cały świat zaczyna wirować dookoła. Połowa z nich to była moja rodzina, moi bliscy. Brat ożenił się z Abchazką… A ja przecież znałem całą jej rodzinę, przyjaźniliśmy się, spotykaliśmy, spędzaliśmy razem mnóstwo czasu… I oni nagle, praktycznie z dnia na dzień, stali się moimi wrogami. Co za wybór? Zurab opuścił Oczamczirę, kiedy separatyści zdobyli Suchumi, 27 września 1993 roku. Pamiętam, że matka zabrała ze sobą stary czajnik, mimo tego, że kupiliśmy nowy (śmieje się). Ona wierzyła, jak my wszyscy, że zaraz wrócimy i nie chciała brać ze sobą nowych sprzętów, żeby się nie zużyły. To dziś brzmi tak śmiesznie… To był ostatni dzień, kiedy miałem swój dom. To, gdzie teraz siedzimy to przecież tak zwane „miejsce czasowego pobytu”. Co za ironia losu, mieszkać w miejscu czasowego pobytu dwadzieścia trzy lata… Taka zabawa w „czasowe życie”, w poczekalnię… Tylko, że nikt nie wie na co czekamy.
W Oczamczirze odnalazłam dom Zuraba. Na olbrzymim, niegdyś białym budynku widać jeszcze ślady dawnej świetności. Weranda z arkami, wielkie okna, imponujące schody… Dziś stoi pusty, zaniedbany, zarośnięty bluszczem, ale z wielkim napisem zaniato, oznaczającym, że ktoś go sobie zabrał, przywłaszczył. Nie wiadomo kto. Nie ma numeru telefonu, z pytaniami lepiej się nie afiszować. Abchazi z Oczamcziry z nieufnością podchodzą do obcych pytających o właścicieli czy fotografujących opuszczone domy, należące kiedyś do Gruzinów. Pokazałam mu zdjęcia. Ledwo ukrył wzruszenie. Nie chciał więcej rozmawiać.
Przywłaszczone mienie to jeden z powodów, dla których Suchumi nie zgadza się na powrót Gruzinów w rodzinne strony. Kwestię tę regulowały dwa dokumenty Deklaracja o politycznych środkach uregulowania gruzińsko-abchaskiego konfliktu oraz Czterostronne porozumienie o dobrowolnym powrocie uchodźców i przesiedleńców. Suchumi zgodziło się na powrót ok. 55 tysięcy Gruzinów tylko do regionu galskiego, znajdującego się przy granicy z Megrelią. Według władz Abchazji to zmegrelizowani Gruzini, którzy nie uczestniczyli w walkach przeciwko Abchazji. Suchumi widzi problem nie tylko w zagarniętym majątku, ale przede wszystkim w rzeczywistym zagrożeniu demograficznym. Powrót dwustu tysięcy Gruzinów spowoduje powrót do sytuacji, w której Abchazi znajdować się będą w mniejszości w swoim kraju. Taki obrót rzeczy doprowadziłby nie tylko do destabilizacji w regionie, ale także do wznowienia walk oraz krwawej zemsty, wciąż funkcjonującej na Kaukazie.
„Tam zostało całe nasze życie”
Vano umiera na raka, ma czterdzieści dziewięć lat. Jest bardzo wychudzony, zmęczony i zbolały. Na jego drobnej, zszarzałej twarzy mocno odznaczają się tylko za duże okulary w rogowej oprawce, klejone niewiadomą już ilość razy. Vano jest samotny. Przyjechał tu w 1993 roku z matką, która umarła pięć lat temu. Ze starości, jak mówi. Ze łzami w oczach zaprosił mnie do swojego mieszkania. Mieszkania… Za dużo powiedziane. Jego miejsce do życia to dwunastometrowe biuro przerobione na pokój. Po prawej stronie, zaraz przy drzwiach zamykanych na kłódkę, stoi kwadratowy stolik przykryty wyblakłoróżową ceratą, na której widać jeszcze resztki wzoru kwiatowego i dwa krzesła.
Jego pokój jest wąski. Dalej, za stołem stoi stare szpitalne łóżko, przykryte kocem w czerwono-czarną kratę, po przeciwnej stronie skrzynia, w której trzyma ubrania i regał ze wszystkim – garnki, talerze, miski, kubki, radio, gazety. W rogu stoi mały telewizor a na nim wazonik ze sztucznym kwiatkiem i słonik ze zbitą trąbą. W pokoju jest jeszcze okno, biurowe – na połowę ściany, przy którym, tuż za łóżkiem, stoi piecyk typu koza. Jest upalne lato, południowa strona nie daje wytchnienia, okno zasłonięte jest więc aluminiową folią, by odbijało jego blask. Za to zimą jest okrutnie zimno. Okna są nieszczelne, muszę zatykać dziury kocami i czym się tylko da. W połowę okna wstawiam dyktę – mówi. W pokoju Vano jest kotara zrobiona z niegdyś kolorowej płachty, za nią, na dwóch metrach zorganizował coś w rodzaju drewutni. Trzyma tam pieniek i siekierę. Zimą rąbie tu drewno do kozy. – Nigdy się nie ożeniłem. Co miałem do zaoferowania swojej żonie? Ten kurnik? I mielibyśmy tu mieszkać we trójkę? Nie mogłem przecież zostawić matki. Nie mam wykształcenia. Kiedy kończyła się wojna miałem 27 lat. Za Sojuza pracowałem na kolei. Ech, to było życie… Dziś? Dziś już jestem nikomu niepotrzebny. I dobrze, że jestem sam, po co kontynuować to smutne życie? Przykro mi tylko, że pochować mnie będą musieli sąsiedzi, że się im naprzykrzę…
Vano opiekuje się Hatuna, sąsiadka z naprzeciwka. Mieszka z synem, synową i ich siedmioletnią córką na dwudziestu metrach kwadratowych. To wiele, jak na ośrodek dla uchodźców, i wiele, jak na tak małą rodzinę. Mąż Hatuny umarł siedem lat temu, na raka żołądka. Nigdy się nie pogodził z tym, że stracili wszystko. Hatuna ma dziś pięćdziesiąt siedem lat. Kiedy opuszczała Oczamczirę miała trzydzieści pięć. My już byliśmy w raju i tego nie docenialiśmy. Teraz jesteśmy w piekle. Tak, właśnie tak wygląda piekło… Przyjrzyj mu się dokładnie… Miała wszystko – wielki dom nad morzem z wielkim mandarynkowym sadem, dwa samochody, kochającą rodzinę, dwójkę dzieci, dobrą pracę, dwa fakultety, przyjaciół. Była szczęśliwa. Swojego życia w Oczamczirze nie zamieniłaby na nic w świecie. Obiecali nam, że wrócimy. Zresztą, ciągle to obiecują. Jesteśmy kartą przetargową na każdych wyborach. To straszne w swej komiczności, ale używają nas do swoich politycznych rozgrywek, pokazują w spotach wyborczych, naszą nędzą napychają sobie kieszenie. A kiedy wszystko minie, kiedy wygrają, czy kiedy przegrają, bo to przecież nie ma żadnego znaczenia, zapominają o nas. Zresztą tak naprawdę nikt nic dla nas nie robi. Ani politycy, ani te słynne NGOsy. Jesteśmy zostawieni sami sobie. Opuszczeni, biedni, nikomu niepotrzebni i wykluczeni. Bo nędza wyklucza…
Głównym problemem dramatycznej sytuacji uchodźców jest upolitycznienie tej kwestii zarówno ze strony Tbilisi, jak i Suchumi. Z jednej strony Gruzja uważa, że obecnie ciężka sytuacja uchodźców jest tymczasowa i ulegnie zmianie, kiedy będą oni mogli powrócić do swoich domów. Oskarża jednocześnie Abchazję o niewywiązywanie się z podpisanych ustaleń w 1994 roku. Abchazja z kolei uważa, że Tbilisi traktuje sprawę instrumentalnie i głównym jego celem jest osiągnięcie konkretnych celów politycznych. Zdaniem Gruzji przeprowadzone powinno zostać referendum dotyczące statusu prawnego Abchazji, w którym udział mieliby wziąć wszyscy mieszkańcy separatystycznego terytorium oraz uchodźcy. Wynik takiego referendum zdecydowanie nie byłby po myśli Suchumi. Uchodźcy pozostają więc kartą przetargową i zakładnikami wielkiej polityki.
Ten gorszy
Schedą po upadku Związku Radzieckiego była dla Gruzji nie tylko utrata dwóch prowincji – Abchazji i Osetii Południowej, ale także zniszczona i zdeformowana gospodarka. Ciężka sytuacja ekonomiczna utrzymuje się w zasadzie do dziś. Gruzja walczy z ogromnym bezrobociem – jak podaje Trading Economics w 2015 roku stopa bezrobocia sięgała tu 16,9%, jednocześnie wśród młodzieży aż 39,8%. Uchodźcy znajdują się w szczególnie ciężkiej sytuacji nie tylko ze względu na ograniczone możliwości odbudowy swojego życia, biedę oraz społeczne wykluczenie. Są zawieszeni w próżni. Państwo zapewnia minimum – dach nad głową (ale nie wszędzie z wodą, toaletą, czy prądem), opiekę medyczną. Nie umożliwia integracji społecznej. Warunki w których mieszka większość uchodźców można określić jako prowizoryczne.
Według raportu Amnesty International z 2010 roku, aż 42% uchodźców mieszka w warunkach polowych. Zawsze żyliśmy na bogato. Abchazja to była bajka. To był raj… Odcięli nas od naszego świata, od naszego życia. A dziś z tej nędzy nie chce mi się już żyć. Nawet na leki nie starcza. Umrę i nie zrobią mi tej biopsji. Misza nie jest Gruzinem. To Estończyk, który ożenił się z abchaską Gruzinką. Na pytanie czy czuje się Estończykiem, odpowiada, że Estonię pamięta z dzieciństwa, z rodzicami przeprowadził się do Suchumi, tam wyrósł, uczył się, ożenił. Jego pokój składa się ze starego łóżka małżeńskiego, stołu i dwóch krzeseł. Na ścianie wisi zdjęcie zmarłej dwa lata temu żony. Parapet pełni funkcję półki i szafki kuchennej. Stoją na nim kolejno: czajnik elektryczny, miska z wodą, naczynia, sztućce i radio. Jest czysto. Misza zaadoptował dla siebie kawałek korytarza. Zaadoptował to zbyt wielkie słowo. Po prostu – zrobił ściankę z płyty pilśniowej i tym sposobem powiększył sobie metraż. Komu to wszystko było potrzebne? Czy mam żal? Tak, mam. Ale nie do Abchazów, nie do Gruzinów, ale do Rosji… Gdyby to Jelcynowi nie było na rękę dalej moglibyśmy normalnie żyć. A tak… Już raz ukradli nam życie. Misza nie pojechał do Estonii ze względu na żonę. Zresztą, cały czas mieli nadzieję, że wrócą. Może nie za trzy dni, nie za trzy lata, ale w końcu wrócą. Moja żona żyła tylko tą nadzieją… Przecież to nie mieści się głowie, że można tak po prostu w ciągu kilku minut, z powodu jakiejś polityki, wszystko stracić, że ktoś po prostu może cię wyrzucić z własnego domu. Mieliśmy taki piękny dom, taki piękny ogród… Chciałbym móc chociaż jeszcze raz to zobaczyć.
Dwadzieścia trzy lata to wiele czasu. Pojawiły się nowe pokolenia, które nigdy nie były w Abchazji, choć jej cień ciągnie się za nimi od urodzenia. Mają po dwadzieścia lat i całe życie przed sobą. Siedzą jednak przed ośrodkami, palą papierosy, pociągają wino, czasem sięgają po narkotyki. Nie mają ani perspektyw, ani pracy, ani nawet szans na nią. Nie mogą też wyjechać. Nędza rodzi nędzę.
Nino ma dwadzieścia jeden lat, mieszka z matką, ojcem, starszym bratem, młodszą siostrą i trzyletnią córeczką na szesnastu metrach kwadratowych w starej szkole. Ich mieszkanie podzielone jest na część kuchenną ze stołem i kozą oraz sypialną. Dwa łóżka oddziela od siebie meblościanka na wysoki połysk. Część sypialną od kuchennej oddziela bordowa kotara. Byłe technikum im. Szoni w stolicy Megrelii Zugdidi przysposobione zostało na tymczasowe miejsce pobytu. Warunki są upokarzające. Nie ma bieżącej wody, prąd mieszkańcy doprowadzili sobie sami – w częściach wspólnych, jakim jest tu korytarz, pozbawiony szyb w oknach, pajęczyna z kabli wisi na każdym kroku. Budynek nie ma też toalet, ani prysznica. Mieszkańcy sami zbudowali wychodek na zewnątrz. Zimą nie mogę wyjść z córką do toalety na dwór, boję się, że się zaziębi. Potrzeby fizjologiczne załatwia więc do reklamówek. Nie ma innego wyjścia. Nino jest matką samotnie wychowującą dziecko. Kiedy zaszła w ciążę ojciec małej Liki zostawił ją. Nino nie ma wykształcenia, nie ma też pracy, nie ma wreszcie z kim zostawić dziecka, nawet gdyby tę pracę znalazła. Siedzi więc na utrzymaniu rodziców i z przerażeniem patrzy w przyszłość, bojąc się już nie tylko o siebie, ale także o swoją córkę. Przecież nie mamy żadnych perspektyw. Żadnych…
Bycie uchodźcą stygmatyzuje. Nie ma czegoś takiego jak integracja. Nikt jej nie zapewnia, nikt za bardzo się tym nie zajmuje. Mieszkańcy ośrodków trzymają się razem, bo czują się inni, gorsi, biedniejsi. Przylgnęło do nich słowo bieżeniec lub dewnili – po gruzińsku oznaczające uchodźcę. Nierzadko słyszałam niepochlebne wypowiedzi rdzennych mieszkańców Zugdidi na temat dewnili. Najgorzej traktowani są uchodźcy z regionu galskiego, położonego najbliżej granicy z Megrelią. Inaczej patrzy się na oczamczirskich czy suchumskich… Lasza, młody prawnik z Zugdidi: Nigdy nie ożeniłbym się z dziewczyną z obozu. Po pierwsze – rodzice by mi nie pozwolili, to byłby klasyczny mezalians. A po drugie – status.
Pozostaje wierzyć, że wewnętrzni uchodźcy przestaną czuć się obco w ich własnym kraju. Bo w to, że wrócą do swoich domów już chyba nawet oni nie wierzą. Wychodząc z mieszkania umierającego Vano podsłuchałam jego dialog z Hatuną:
– Kiedy wrócimy, Hatu?
– Nie mogę ci powiedzieć. To sekret…
Stasia Budzisz-Cysewska – doktorantka na Uniwersytecie Gdańskim, filolog polski i rosyjski, filmoznawca. Zajmuje się problematyką postkolonializmu na Kaukazie.
Polecamy – rozmowa z Tomaszem Lachowskim na temat mistrzostw świata ConIFA w piłce nożnej w Abchazji