Historia jest pełna wydarzeń, które odegrały przełomową rolę dla przyszłości narodów i dalszego przebiegu historii. Spektakl „Awantura w Gabinecie Owalnym”, który cały świat mógł obejrzeć 28 lutego 2025 roku, z pewnością wpisał się już na stałe do historii. Podobnie, jak słynny „Telegram Zimmermanna” z początku ubiegłego wieku.

Autor: Tomasz Badowski
O ile jednak, „Telegram Zimmermanna” miał podczas I wojny światowej zaangażować Stany Zjednoczone w Europie po stronie Ententy, to cel „Awantury w Gabinecie Owalnym” był zgoła odwrotny. Przedstawienie, które rozegrało się w piątkowy wieczór, miało umożliwić wycofanie się USA z zaangażowania w wojnę na Ukrainie w tzw. białych rękawiczkach i przerzucenie odpowiedzialności za wstrzymanie amerykańskiej pomocy na samych Ukraińców. Jednym słowem, byliśmy świadkami – doskonale zaplanowanej i przeprowadzonej – maskirowki.
Celem „Umowy Dwustronnej Ustalającej Warunki Funduszu Inwestycji Odbudowy”, która miała zostać zawarta w ostatni piątek, było jedynie określenie warunków niezbędnych do powołania tego funduszu. Negocjacje szczegółowych zapisów, wprowadzanie ich w życie, a w końcu, realizacja konkretnych inwestycji, z pewnością zajęłyby miesiące, a nawet lata. Z umowy nie wynikało, że od 1 marca na Ukrainie zaczną się pojawiać amerykańskie firmy realizujące konkretne inwestycje, co będzie wiązało się z zapewnieniem im przez administrację Trumpa, szeroko pojętego bezpieczeństwa. Warto podkreślić, że bardzo ogólne zapisy umowy o przyszłej, potencjalnej współpracy pomiędzy Ukrainą i USA przy monetyzacji zysków z eksploatacji ukraińskich zasobów naturalnych, w żaden sposób nie rozwiązywały żywotnego problemu, z jakim mierzy się obecnie Ukraina w obliczu rosyjskiej agresji. A tym jest nic innego, jak zachowanie niepodległości i fizyczne przetrwanie całego narodu ukraińskiego.
Informacja o planowanym podpisaniu umowy była swoistym zaproszeniem do teatru. A sam spektakl, a właściwie teatrzyk jaki odegrał gospodarz Białego Domu ze swoim wiceprezydentem w piątkowe popołudnie w Gabinecie Owalnym od samego początku była doskonale zaplanowaną maskirowką. Teatrzykiem, który w zależności od rozwoju sytuacji i postawy ukraińskiego prezydenta, przewidywał dwa różne finały.
Pierwszy scenariusz, w którym umowa zostaje podpisana, miał de facto zamrozić konflikt, uśpić w Europie poczucie zagrożenia wojną („Przecież wojna, dzięki Trumpowi się skończyła. Może nawet warto by mu dać pokojowego Nobla”) oraz dać rosji czas na odbudowę swoich sił i zasobów. W rezultacie, za cztery lata po zakończeniu kadencji Trumpa, dokończyć to czego nie udało się zrobić podczas sławetnych „trzech dni” w lutym 2022 roku. Ukraina w tym samym czasie ze zniszczoną gospodarką i straumatyzowanym społeczeństwem, bez dotychczasowego wsparcia Zachodu („Skoro nie strzelają to już nie musimy aż tak pomagać”), nie byłaby w stanie przygotować się do kolejnej konfrontacji.
Drugi scenariusz piątkowego teatrzyku w Gabinecie Owalnym, w którym umowa nie zostaje podpisana, miał umożliwić wykreowanie negatywnej narracji wokół prezydenta Zełenskiego i Ukrainy na arenie międzynarodowej i wycofanie się USA ze wsparcia dla Ukrainy (czy szerzej – Europy, która przecież od trzech lat jest rozgrzewana wojną rosyjsko-ukraińską). Taki finał spotkania w Gabinecie Owalnym miał realizować narrację, zgodnie z którą Trump dotrzymuje swoich obietnic z kampanii wyborczej – zaangażował się w negocjacje mające na celu zakończenie wojny i w realną pomoc Ukrainie w odbudowie ze zniszczeń wojennych. Jednak strona ukraińska okazała się butna i niewdzięczna. Ci „bezczelni” Ukraińcy nie tylko nie chcieli pokoju, ale dodatkowo ich prezydent swoją impertynencją obraził gospodarzy. Taki przekaz pójdzie w świat. Niestety, trzeba przyznać, że nie mający dyplomatycznego obycia, zmęczony wojennym napięciem i nie zawsze umiejący trzymać emocje na wodzy Prezydent Ukrainy, dał się sprowokować amerykańskiemu Wiceprezydentowi. Dając, tym samym, Donaldowi Trumpowi znakomity pretekst do wycofania się z gwarancji pomocy i zaangażowania USA na Ukrainie.

Niezależnie od tego, który scenariusz był bardziej prawdopodobny, pewne było od samego początku, że Wołodymyr Zełenski był na przegranej pozycji już gdy lądował w Waszyngtonie. Przywódca walczącego heroicznie narodu, negocjujący strategiczne porozumienie biznesowe, został podczas spotkania z Trumpem sprowadzony do odtwórcy kiepskiego przedstawienia, którego scenariusz został rozpisany na kilka aktów wiele lat wcześniej.
Już w 2007 roku podczas 43. Konferencji Bezpieczeństwa w Monachium, ówczesny prezydent rosji Władimir Putin, podważył dotychczasową rolę USA na rzecz europejskiego bezpieczeństwa. O tym, że rosjanie nie zamierzają tylko mówić o chęci zmiany istniejącego systemu bezpieczeństwa, ale będą go również wprowadzać w życie pokazali światu już w 2008 roku w Gruzji oraz w 2014 roku wywołując wojnę na Ukrainie i siłą zmieniając granice w Europie. Konkrety rosyjskiego scenariusza zostały doprecyzowane w grudniu 2021 roku. W tzw. ultimatum Ławrowa zostało wprost powiedziane, że rosja rości sobie prawo do decydowania o polityce międzynarodowej i bezpieczeństwie państw Europy Centralnej. Rozszerzenie wojny na Ukrainie, które nastąpiło dwa miesiące później, w lutym 2022 roku, było niczym innym, jak tylko pokazaniem, że – w przeciwieństwie do Zachodu – rosja konsekwentnie przechodzi od słów do czynów. I do realizacji swoich celów stosuje pełne spektrum narzędzi, którymi dysponuje. Od siły militarnej po maskirowkę, która tu cytat z oficjalnego serwisu Rzeczypospolitej Polskiej „współcześnie jest coraz szerzej wykorzystywana, zwłaszcza na poziomie strategicznym, w sferze politycznej, gospodarczej i dyplomatycznej, w tym do kształtowania opinii międzynarodowej.”
Pomimo słabości rosyjskiej armii na froncie, nie można zapominać, że rosjanie do perfekcji opanowali sztukę manipulacji i kreowania nastrojów społecznych w innych krajach zgodnie ze swoimi celami. Mają w tym ponad 200 lat doświadczenia, sięgających czasów jeszcze carskiej Ochrany.
Co więcej, doskonale wiedzą, jak grać na tzw. Wielkiej Szachownicy. Chociaż robią to czasami topornie, ale zawsze konsekwentnie i z doskonałą znajomością zasad gry. Od czasów Baracka Obamy i słynnego resetu z rosją oraz zwrotu USA na Pacyfik, Kreml doskonale zdaje sobie sprawę, że dla Białego Domu głównym rywalem w globalnej polityce jest Chińska Republika Ludowa. Wiedzą również, że Stany Zjednoczone, nawet ze swoimi sojusznikami, nie będą w stanie zatrzymać dążeń Pekinu do zostania globalnym hegemonem.
Tym samym, głupotą by było nie skorzystać z okazji i spróbować ugrać coś z Waszyngtonem w zamian za hipotetyczne poparcie przeciwko Pekinowi. Kreml może zaoferować tzw. „odwróconego Nixona”, aby szachować i powstrzymywać dążenia ChRL , jak i wesprzeć Pekin w dalszym podważaniu i rozbijaniu dotychczasowego porządku geopolitycznego, ustanowionego po II wojnie światowej pod przewodnictwem USA. W związku z tym grają i używając niedawno wprowadzonej do światowej dyplomacji terminologii, chcą „dealować” swoim ewentualnym poparciem. Do tego Kreml potrzebuje jednak mieć w Białym Domu człowieka, z którym taki „deal” będą mogli zrobić na swoich warunkach. To, że go później i tak nie zamierzają respektować, (nawet nie dlatego, że rosjanie co do zasady, nie dotrzymują słowa), ale z uwagi na fakt zaangażowania rosji w projekt BRICS i jej długofalowe interesy, jest bardziej niż oczywiste.
Dotychczasowy establishment polityczny i tzw. deepstate (vide ostanie zwolnienia w amerykańskich służbach i administracji) rządzący w Waszyngtonie – zarówno po stronie demokratów, jak i republikanów – rozumie to doskonale. Dlatego też, należało do Białego Domu wprowadzić kogoś zupełnie nowego. Kogoś, kto będzie gotów „wywrócić dotychczasowy stolik” i prowadzić politykę jak biznes, nie rozumiejąc jednocześnie międzynarodowej polityki i amerykańskiej racji stanu. I tutaj na scenę wchodzi Donald Trump.
Związki Donalda Trumpa z rosją a dokładnie z długim ramieniem rosyjskiego FSB, jakim jest mafia sołncewska są znane i dokładnie opisane w doskonałej książce Cathrine Belton „Ludzie Putina”. Trump ze swoją osobowością jest wręcz idealnym kandydatem do roli „pożytecznego idioty”, jako przywódca jedynego kraju, (poza Chinami), który posiada zdolności, aby realnie zaszkodzić Rosji.
Dzięki takiemu właśnie, łatwo sterowalnemu „useful idiot”, na stanowisku Prezydenta Stanów Zjednoczonych znacznie łatwiej jest doprowadzić do „dealu” korzystnego dla włodarzy Kremla. Dealu w którym to Stany Zjednoczone, w zamian za hipotetyczne poparcie rosji w potencjalnej konfrontacji USA z ChRL ponownie schowają się za Atlantyk. Żaden amerykański polityk, który rozumie, że amerykańską racją stanu jest utrzymanie i wzmacnianie Pax Americana przy pomocy systemu sojuszy nie poszedłby na taki deal. Jednak myślący transakcyjnie i krótkoterminowo „usuful idiot” już bardzo chętnie. Nawet jeśli ceną miałoby być pogrzebanie Pax Americana, „zwrócenie” Europy Środkowej do rosyjskiej strefy wpływów i sprawienie, że to rosja ma stać się głównym rozgrywającym na kontynencie europejskim.
Do pełnej realizacji tego scenariusza konieczne jest jednak całkowite zburzenie, istniejącego w latach 1945 – 2014 europejskiego systemu bezpieczeństwa opartego na zasadach i wartościach demokratycznych i liberalnych. Najprostszym sposobem na to, jest wymiana przywódców, którzy mogą być lub są zbyt przywiązani do zasad jakie obowiązywały w Europie przez ostatnie 80 lat oraz dezorganizacji jedności europejskiej. Zgodnie z rzymską zasadą divide et impera.
Proces ten obserwujemy w Europie bardzo wyraźnie co najmniej od 2015 roku. Zarówno w postaci skutecznie zrealizowanego wyprowadzenia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej, jak również podgrzewania niepokojów społecznych w państwach europejskich przy pomocy imigrantów oraz wspierania ruchów i partii „konserwatywno-patriotycznych”. Wprowadzenie w 2016 roku Donalda Trumpa na scenę polityczną również było jednym z elementów tego procesu a piątkowa „Awantura w Gabinecie Owalnym”, hucznym zakończeniem kolejnego aktu zmiany, znanego nam, porządku międzynarodowego.
P.S. W tekście celowo użyto pisowni rosja i rosjanie małą literą.