Daoud Hari. „Tłumacz z Darfuru” [FRAGMENT KSIĄŻKI]

Dzięki uprzejmości Wydawnictwa Czarne publikujemy fragment „Tłumacza z Darfuru” autorstwa Daouda Hariego (w przekładzie Hanny Jankowskiej), książki ukazującej przerażający obraz ludobójstwa w Darfurze (Sudan). Premiera książki już 5 września!

Najpierw zabrali się do mnie. Trzech żołnierzy ciągnęło linę, aż zawisłem na drzewie głową w dół. „To jeszcze nie najgorsze” – pomyślałem. Ale po kilku minutach robi się bardzo źle. Oczy wychodzą z orbit. W głowie ci dudni, tracisz oddech. Żołnierze zacisnęli sznury na naszych przegubach i kostkach, żeby zabolało jeszcze bardziej. Potem przywiązali długie liny do pnia drzewa i poszli palić moje papierosy, a my dyndaliśmy. Ból robi się coraz silniejszy, aż w końcu zaczynasz krzyczeć. Nie wyobrażałem sobie, że tak będzie. Nasze skaleczenia i urazy jeszcze pogarszały sprawę, zwłaszcza w przypadku Alego. Od czasu do czasu opuszczali nas na dół i kazali mówić.

Powtarzałem wciąż na nowo, że jestem tłumaczem przy dziennikarzach, a ci dziennikarze to nie szpiedzy. Nie jestem szpiegiem, Ali to tylko kierowca. Ali mówił, że dawno temu był zwykłym żołnierzem w czadyjskiej armii, ale nie jest szpiegiem. Powiedział, że ma żonę i dwoje malutkich dzieci, synka i córeczkę, a zajmuje się tylko przewożeniem ludzi między wsiami. Odpowiadali, że nam nie wierzą, i znów wieszali nas na drzewie głowami w dół. Po kilku godzinach człowiek nie jest już w stanie mówić ani myśleć. I wtedy przestali. Zwaliliśmy się bezwładnie na ziemię. Około dziesiątej wieczorem obudziłem się w ciemnościach pustyni. Nocne owady obsiadły nasze skaleczenia, łaskotanie wyrwało mnie ze snu.

– Patrz, Ali, żyjemy. – Delikatnie trąciłem go nogą. – Nie jest źle.

W słabym świetle gwiazd dostrzegłem, jak poruszył oczami.

– Tak, dziękuję ci, dziękuję – powiedział, zdmuchując pająka z zakrwawionego nosa. – Jest świetnie.  Bardzo dziękuję za tę wycieczkę.

Znów zapadliśmy w sen.

W środku nocy dwóch młodych żołnierzy podniosło mnie i rozwiązało. Odprowadzili mnie na bok, kilkadziesiąt kroków od Alego, który nadal spał.

– Okej, Daoudzie – powiedział jeden z nich. – Spadaj stąd. Ali jest szpiegiem czadyjskiego wojska, więc musi zostać. Ale nasz dowódca powiedział, że masz sobie iść. Twojego hawalja odesłano już do Czadu. Zawieźli go w pobliże Bahai, przekroczył granicę i czeka tam na ciebie.

– To dobra wiadomość. Dziękuję, że mi ją przekazaliście. Ale co ja powiem rodzinie Alego, jeśli wrócę sam? Nie mogę. Nie zrobilibyście czegoś takiego. Gdybyście byli jego braćmi, co powiedzielibyście komuś, kto był odpowiedzialny za waszego brata, ale go zostawił w takim niebezpiecznym położeniu?

– Rozwiązaliśmy cię i idziemy spać. Zrobiliśmy to, co nam kazał dowódca.

Byłem wolny i mogłem odejść, ale mogłem też rozwiązać Alego i razem z nim pobiec przez góry na wolność. Kiedy go rozwiązywałem, zapytał, co się dzieje. Słyszał część naszej rozmowy. Wyjaśniłem mu, jak wygląda sytuacja. Nalegał, żebym odszedł, zwłaszcza że żołnierze mnie do tego namawiali.

– Zawiadomisz moją rodzinę, gdzie jestem. Może pomogą mi się stąd wydostać. Powinieneś iść.

Powiedziałem, że nie mógłbym spojrzeć jego rodzinie w twarze, jeślibym go zostawił. Zrozumiał.

– Zażądają, żebyś zapłacił za samochód – dodał, na co się roześmiałem, wiedząc, że zapewne tak się stanie. Zastanawialiśmy się, czy nie iść razem, ale doszliśmy do wniosku, że szybko nas wytropią i w tej sytuacji zabiją. Roztarliśmy więc nasze biedne przeguby i kostki, żeby przywrócić krążenie krwi, i czekaliśmy, co dalej. Zaraz po wschodzie słońca zjawił się dowódca bazy, który spodziewał się, że zastanie tylko Alego. Zastał nas obu. Siedzieliśmy niezwiązani i rozmawialiśmy.

– Daoudzie, chodź ze mną. Muszę z tobą pomówić – powiedział.

Spacerowaliśmy przez jakieś pół godziny. Dowódca znał moją rodzinę, wiedział, że Ahmed i niektórzy z moich kuzynów zginęli podczas ataku na naszą wieś. Nie podobało mu się, że teraz, w nowych okolicznościach, musi zabijać własnych rodaków, ale miał nadzieję, że kiedyś nastanie pokój.

– Kiedy inne ugrupowania przestaną z nami walczyć, zabijanie się skończy – powiedział, chyba głównie do siebie.

– Sądzisz, że to prawda? Jak myślisz, dlaczego wciąż powstają nowe grupy rebelianckie? – zapytałem.

Spojrzał na mnie, ale nie mógł przyznać tego, o czym obaj myśleliśmy. Skupił się teraz na sobie, myśląc może o czekającym go pewnego dnia awansie w armii Sudanu. Rebelianckie ugrupowania będą działać dopóty, dopóki rząd atakuje wsie, żeby wyprzeć ludzi z ziemi. Tak jak te grupy, które zabijały teraz własnych braci, zagubił się, zapomniał o swoich rodakach i myślał tylko o sobie.

– Więc znałeś Ahmeda, mojego brata?

– Słyszałem o nim. Chyba raz się spotkaliśmy w Al-Faszir.

– Okej – powiedziałem. Chciałem tylko przywołać ducha Ahmeda, żeby nam towarzyszył. Może sprowadzi to dowódcę na właściwą drogę. Zapytał, czy jestem pewien, że chcę zostać z Alim. Wyjaśniłem mu to, co już tłumaczyłem przez całą noc. Miał smutną minę. Zostawił mnie z Alim. Wkrótce zjawiło się pięciu żołnierzy w wieku zaledwie szesnastu czy siedemnastu lat. Kazali nam wstać. Zobaczyłem, że dowódca szybko odjeżdża przez ued. Mijając nas, spojrzał na nas, sprawiał wrażenie zbolałego. Chłopcy związali nam ręce za plecami, zaciskając sznury na przegubach, i wyprowadzili z bazy do porośniętego drzewami uedu. Był usiany ludzkimi kośćmi i kępkami włosów, unosił się nad nim straszliwy odór śmierci. Taki smród potrafi utrzymywać się w takich miejscach całymi miesiącami, ale te kości były świeże i niewiele im było trzeba, żeby cuchnęły. Próbowałem nie stąpać po nich, ale się nie dało. Wzdrygałem się przy każdym kroku.

– A więc tutaj umrę – powiedziałem do siebie.

Ali, który zwykle modlił się po cichu, tym razem odmawiał modlitwy głośno i wyraźnie, gdy młodziutcy żołnierze zajęli pozycje o kilka kroków od nas. Rozpoznałem niektórych z nich, ale nie mogłem sobie przypomnieć ich imion. Znałem ich jako małe dzieci. Po ich spojrzeniach zorientowałem się, że dobrze mnie pamiętają. Nie odwracałem wzroku, żeby zobaczyć, który strzeli pierwszy. Jakiś odgłos po lewej, nagły ruch po prawej – za każdym razem szykowałem się na śmierć.

Zawołałem do chłopaka, który wyglądał na ich przywódcę:

– Moglibyście zawiązać nam czymś oczy? Proszę.

Zapytał, dlaczego o to prosimy.

– Znam niektórych z was, chłopcy, i nie chcę widzieć, jak będziecie do nas strzelać. Zrobicie to, co wam kazano, ale nie zmuszajcie nas, żebyśmy patrzyli, jak zabijacie swoich rodaków. Nie chcemy, żeby to była ostatnia rzecz, jaką w życiu zobaczymy.

Znałem krewnych jednego ze starszych chłopaków – nie tego, który przewodził grupie – a jego siostry i kuzynów spotkałem w obozie uchodźców w Tulum. Utkwiłem w nim wzrok.

– Widziałem w Tulum osoby z twojej rodziny. Wiele jeszcze żyje, zastanawiają się, gdzie się od lat podziewasz. Niektórzy z twoich braci zginęli z rąk tego samego wojska, z którym teraz jadasz. Powinieneś odszukać swoją rodzinę w Tulum i jej pomóc.

Zauważyłem, że moje słowa bardzo go poruszyły, ucieszył się na wieść, że część jego rodziny przeżyła. Chłopcy odeszli trochę na bok i chyba się naradzali, czym zasłonić nam oczy. Powoli zbliżyli się znów do nas, rozmawiając o innych sprawach. Stanęli naokoło nas ze swoimi kałasznikowami.

– Powinniście zawiązać nam oczy – powiedziałem znów do ich dowódcy. Podszedł do mnie.

– Daoudzie, nie wiemy, co tu robicie i czy jesteście szpiegami, ale pogadaliśmy i nikt z nas nie ma zamiaru was teraz zabijać.

– Dlaczego? – zapytałem.

– Bo straciliśmy już bardzo wielu rodaków z ludu Zaghawa. A teraz musimy z nim walczyć, co wcale się nam nie podoba. Musimy to robić, ale nie musimy was zabijać. Poczekamy, aż wróci nasz dowódca i niech on was zastrzeli, jeśli chce.

Dobra nasza! Podziękowałem chłopakom. Uśmiechnęli się nieśmiało. Choć bardzo wiele przeszli, nie zatracili ludzkich cech. Ali myślał, że i tak nas zastrzelą. Nie otwierał oczu i nie przestawał się modlić. Były to oczywiście dobre modlitwy, które zawsze warto odmówić. Zapytałem, czy możemy przenieść się pod drzewo, dalej od gnijących kości. Poszliśmy. Zapytałem chłopców, jak mają na imię. Przez godzinę rozmawialiśmy o ich rodzinach.

Wielu z nich mogłem przekazać wiadomości o bliskich znajdujących się w obozach. Znaleźli dla nas trochę jedzenia – był to nasz pierwszy posiłek od długiego czasu. Rozwiązali

nam ręce, żebyśmy mogli zjeść.

– Dlaczego wszyscy myślą, że jestem szpiegiem tylko dlatego, że pochodzę z Czadu? – zapytał Ali z pełnymi ustami.

Przywódca grupy odparł, że Czad to nie Sudan. Czad jest wrogiem.

– Tak myślisz? – powiedział Ali. – A wy jesteście Zaghawa z Darfuru?

Jako ojciec dwojga dzieci zwracał się do chłopców po ojcowsku.

– Czy wiedzieliście, że Darfur był dawno temu wielkim krajem, tak wielkim, że leżał i w Sudanie, i w Czadzie? Czy wiedzieliście, że Francuzi, którzy później panowali nad Czadem, i Brytyjczycy, którzy panowali nad Sudanem, wytyczyli linię, dzielącą Darfur na połowy między dwa nowe państwa? Wiedzieliście o tym? Co was obchodzi ta linia, skoro jesteście

Darfurczykami? Czy to wasza sprawa, że Brytyjczycy i Francuzi rysują linie na mapach? Co to ma wspólnego z faktem, że jesteśmy braćmi?

Chłopcy byli wyraźnie poruszeni.

– Jeszcze wam coś opowiem. Wiecie, że wasi bliscy w Czadzie słuchają historii o dzielnych czynach wielkiej armii, do której teraz należycie: wy i wasi nowi przyjaciele, dżandżawidzi?

Chłopcy zbili się wokół niego jeszcze ciaśniej.

– Tak, wasi dzielni nowi przyjaciele napadli na żeńską szkołę w Darfurze. Zgwałcili czterdzieści dziewcząt i ich nauczycielki. Niektóre z dziewczynek miały osiem lat. Piętnaście z nich musiało długo leżeć w szpitalu, krwawiły z powodu obrażeń. Kiedy pielęgniarka ze szpitala o tym opowiedziała, zabrali ją, bili i gwałcili przez dwa dni i dwie noce. Potem pocięli ją nożami. Zrobilibyście coś takiego?

Chłopcy spojrzeli po sobie.

– Pewnie że nie – powiedział ich przywódca. – To mogły być nasze siostry.

Inni przytaknęli. W tym momencie lunął deszcz, chłopcyzbili się w gromadę pod mizernym drzewem.

– A gdyby to były arabskie dziewczynki? – przyciskał ich Ali. – Nie należałyby też do waszej rodziny?

– Jak to? – zapytał chłopak.

– Tak to, że są istotami ludzkimi, a więc także waszą rodziną.

Mówiąc to, Ali rozłożył ramiona, a przetaczający się grzmot stworzył wspaniałe tło dla jego przemowy.

– Oczywiście – powiedział chłopak, a mnie się wydało, jakby wszystkich rozjaśniło światło dusz powracających do ich ciał. Ulewny deszcz, przed którym drzewo już nie chroniło, obmywał ich twarze.

Chłopcy od długiego czasu niedojadali. Życie im obrzydło, zaczęli popijać kiepski alkohol pędzony z daktyli. Za krótko byli przy ojcach, nie zdążyli stać się dobrymi myśliwymi, nie potrafili zdobywać pożywienia. Kiedy się wyprawiali na polowania, z nadzieją, że zastrzelą dużego ptaka albo inną zwierzynę na obiad, widzieliśmy, że wracają z niczym. Ali powiedział im, że w obozach w Czadzie dostaną jeść i będą mieli zapewnioną opiekę, mogą nawet pójść do szkoły, mogą odnaleźć rodziny. Nie będą już musieli nikogo krzywdzić. Jak na kogoś, kto nie był szpiegiem, świetnie potrafił zaagitować tych młodziutkich żołnierzy.

Zapytałem cicho siedzącego chłopca, dlaczego walczy.

– Dokąd mam pójść? – odpowiedział. – Co mam robić? Bliscy nie żyją, nie mam pieniędzy, nie mam zwierząt, nie mam niczego. Przynajmniej mogę codziennie coś zjeść.

– Możesz iść do obozów uchodźców w Czadzie, jak powiedział Ali. Dadzą ci jeść i będziesz mógł chodzić do szkoły. To wyjdzie ci na dobre.

– Nie chcę żyć w obozach, nie chcę opuścić swojego kraju. Kiedy umrę, to przynajmniej w domu.

Ali umiał do nich przemówić lepiej niż ja. Nadjechał dowódca samochodem zarzucającym w błocie, zobaczył nasze zgromadzenie i zaczął krzyczeć na chłopców. Nie zrobili tego, co powinni. Zwymyślał ich, ale szef grupy powiedział:

– Nie możemy ich zastrzelić. Ty masz karabin. Jesteś dla nas jak wujek i będziesz musiał to zrobić za nas, bo nie uchodzi, żebyśmy to zrobili.

Te słowa sprawiły dowódcy przykrość. Jego wilgotna twarz wyrażała różne uczucia: gniew, irytację, a może i pewną ulgę. Sam związał nam ręce i oddalił się, zostawiając swojego land cruisera na chodzie, aż jeden z chłopców wyłączył silnik. Wieczorem rozwiązali mnie i zaprowadzili do dowódcy, który siedział w glinianej chacie – otwartej na gwiazdy, bo spalonej.

– Daoudzie, wiesz, że jeśli cię zastrzelę, wynikną z tego pewnego dnia problemy między moją a twoją rodziną, więc nie mogę tego zrobić. Rozmawiałem z kuzynami, powiedzieli mi, że to byłoby bardzo źle, więc zrobimy tak…

Do tej pory mi się to podobało.

– Ty i Ali powinniście wrócić do Czadu. Chłopcy odwiozą was do innego obozu rebeliantów, a ci was stamtąd zabiorą. Powodzenia.Uścisnął mi rękę. Odprowadzili mnie z powrotem do Alego. Przekazałem mu dobrą nowinę.

– Wierzysz w to? – powiedział. – Wierzysz, że w nowym miejscu nie znajdą innych chłopaków, którzy nas zastrzelą?

– Słuszna uwaga, ale może przekonało ich to, co mówiliśmy na torturach, że nie jesteśmy szpiegami. Może po prostu chcą się nas pozbyć. Dlaczego marnować na nas kule, jeśli możemy odejść?

Spojrzał na mnie jak na kompletnego idiotę. I rzeczywiście, im więcej mówiłem, tym mniej wierzyłem własnym słowom.

 

Strona książki.

  • Tytuł: Tłumacz z Darfuru
  • Autor: Daoud Hari 
  • Seria wydawnicza: Poza serią 
  • Tłumaczenie: Hanna Jankowska 
  • Projekt okładki: Agnieszka Pasierska/Pracownia Papierówka
  • Data publikacji: 5 września 2018
Redakcja

Serwis Obserwator Międzynarodowy, jest niezależnym tytułem prezentującym wydarzenia i przemiany zachodzące we współczesnym świecie.

No Comments Yet

Comments are closed