„Alpy coraz wyższe”. Konflikt francusko-włoski

Relacje Francji i Włoch są najgorsze od 1940 roku, kiedy odbywa kraje znajdowały się w stanie wojny. Cierpią na tym nie tylko sami zainteresowani, ale również wspólnota europejska, jak i wszelkie próby rozwiązania kryzysu migracyjnego.

Premier Włoch, Paolo Gentiloni i prezydent Francji, Emmanuel Macron, w 2017 r. / wikimedia commons

Autor: Marcin Giełzak

Niepartnerska relacja

Zanim przejdziemy do spraw bieżących, krótka historia, która moim zdaniem dobrze oddaje stosunek francuskich elit do południowego sąsiada. Bodaj w 1959 roku w prasie ukazała się informacja, że w czasie posiedzenia rządu zagadany w tematach włoskich prezydent de Gaulle miał się żachnąć: „L’Italie n’est pas un pays pauvre, c’est un pauvre pays!”

Ciężko to przetłumaczyć, jak każdą grę słowną, ale sens byłby taki: „Włochy nie są biednym krajem, są miernym krajem”. Innymi słowy: Italia była i pozostaje drugoligowym państwem, ledwie godnym tego, aby poświęcać mu środowy poranek, kiedy to tradycyjnie gabinet zabiera się pod przewodnictwem głowy państwa. Szef włoskiego MSZ dyskretnie zasugerował francuskiemu ambasadorowi, że oficjalne dementi byłoby wskazane, aby uspokoić nastroje po drugiej stronie Alp. Przedstawiciel Republiki zapewnił go o jak najlepszych intencjach i faktycznie, jeszcze tego samego dnia zatelefonował do Pałacu Elizejskiego. Jako rasowy dyplomata stwierdził, że jest pewien, że generał nie powiedział niczego, co mogłoby uchybiać godności sojuszniczego państwa, chodzi jedynie o to, aby opinia publiczna nabrała takiej samej pewności. „Ależ oczywiście, że tak powiedziałem”, odparł zdziwiony tą interwencją de Gaulle, „w końcu, co innego można powiedzieć o takim kraju?”.

„Francja-arogancja”, jak powiedział kiedyś Bronisław Geremek? Tak, ale nie tylko.

Generał w aforystycznej formie oddał bowiem to, o czym włoscy politycy i stratedzy napisali niejedną książkę, a co ja lubię nazwać arcyparadoksem Włoch. Oto mamy kraj, który posiada wszelkie dane – gospodarcze, geopolityczne, kulturowe – ku temu, aby być mocarstwem, a mimo to wciąż gra w drugiej lidze do której relegował go przed laty de Gaulle. Polakom nie trzeba tłumaczyć, jakie frustracje wywołuje poczucie, że państwo nie spełnia aspiracji, jakie wiąże z nim naród. Francuskim, ani włoskim decydentom nie trzeba zaś przypominać, że w ich wzajemnej relacji Italia zawsze grała rolę junior partnera.

W czasie walk z Austrią o zjednoczenie kraju, w gruncie rzeczy to Francja wygrała wielką wojnę Włochów (1859); kiedy przyszła wielka wojna europejska (1914-1918) francuscy sztabowcy niechętnie przerzucali własne siły w alpejskie regiony, aby ratować Italię, który spisywała się znacznie poniżej oczekiwań. W 1940 roku trudno powiedzieć, co podziałało gorzej: fakt, że Italia uderzyła na Francję u boku Hitlera, czy też to, że nawet ten cień Francji, który tak szybko uległ Niemcom, Włochów zdołał od swych granic odeprzeć? W każdym razie 3 lata później (Wolni) Francuzi wrócili u boku Amerykanów sąsiedni kraj wyzwalać, co dało wiele okazji do chwały (choćby pod Monte Cassino czy przy przełamywaniu linii Gustawa), jak i hańby (gwałty na ludności cywilnej dokonywane zwłaszcza przez marokańskich goumiers bardziej przypominały zachowanie Armii Czerwonej niż jakiejkolwiek zachodnio-alianckiej). Niektórzy Włosi mogą ponadto uznawać francuskie władztwo nad Korsyką czy Niceą, dwoma świeżymi przecież nabytkami (1769, 1860) za dowód na to, że sprawa zjednoczenia Italii nigdy się nie dopełniła. Niedawno tamtejszy minister kultury zgłosił też zastrzeżenia względem organizowania przez Paryż 500-lecia narodzin Leonarda da Vinci, który – choć pracował i umarł we Francji – był przecież Włochem z krwi i kości. Media wtórowały rządowi, przy tej okazji miały bowiem sposobność przypomnieć, że tym są bogate francuskie muzea, co uprzednio ich wojska zrabowały u południowego sąsiada, szczególnie w toku niesławnych wojen włoskich” (1494-1516).

W czasach gdy polityka międzynarodowa to spory „nie królów, lecz bankierów”, jak mawiał Jacques Bainville, trzeba też odnotować, że flagowe włoskie przedsiębiorstwa, jak spożywczy gigant Parmalat, modowe imperium Gucci, wiodący dostawca telekomunikacyjny Telecom Italia przeszły w ciągu ostatnich lat we francuskie ręce (zakupione odpowiednio przez: Lactalis – 2011 r., Kering – 2013 r. oraz Vivendi – 2015 r.). To tylko kilka przykładów obrazujących to, co „Bloomberg Businessweek” określił jako „francuski najazd”. Następne w kolejce mają być m.in. przewoźnik lotniczy Alitalia i ubezpieczyciel Generali, na które ostrzą sobie zęby Air France i AXA. Wszystko to działa jednak tylko w jedną stronę: gdy włoski kapitał przymierzał się do nabycia ważnej stoczni w Saint-Nazaire, prezydent Macron po prostu ją znacjonalizował. Włosi odegrali się wycofaniem z planów budowy potężnego tunelu łączącego Turyn z Lyonem, co jeden z obserwatorów trafnie opisał jako „odpowiednik podniesienia mostu zwodzonego”.

Zachowując wszelkie proporcje, historyczne relacje Francji i Włoch można przyrównać do chińskiej traumy związanej z epoką „traktatów nierównoprawnych”. Italia siada do stołu wiedząc, że ma słabe karty – gospodarczo, wojskowo, nawet w obszarze soft power. Przysłowiowa niestabilność jej rządów vis-a-vis niemal dyktatorskich uprawnień, jakimi dysponuje prezydent Republiki, gdy mowa o polityce zagranicznej również nie pomaga rozgrywać tej zdekompletowanej talii w sposób optymalny. W takiej sytuacji, karta antyfrancuska pozostaje cenną, bo pozwala „przebijać kierami” (z fr. coeur – serce), jak de Gaulle nazywał odwoływanie się do uczuć i emocji. Głośnie piętnowanie „arogancji” i „nieuczciwości” bogatszego sąsiada to włoski odpowiednik naszego „wstawania z kolan”. Przy okazji, francusko-włoski spór obnaża fakt, że europejscy populiści nie walczą w istocie z „bezimiennymi, niedemokratycznie wybieranymi eurokratami”; walczą z przywódcami innych krajów unijnych. Celnie napisał dziennikarz włoskiego „La Reppublica”: „Alpy robią się coraz wyższe”.

Wyścig o Afrykę

Dobrosąsiedzkie stosunki zwyczajowo psuły – i psują nadal – kwestie afrykańskie. Dawniej chodziło o przepychanki kolonialne. Emblematyczna była ta sprawa Tunezji. Rzym uważał za naturalne, że dawna osmańska prowincja leżąca ledwie 150 kilometrów od Sycylii, w dodatku zamieszkała przez ponad 100-tysięczną społeczność włoskich kolonów powinna przypaść w udziale nowemu Królestwu Włoch. Za takim „przydziałem” przemawiało też poszanowanie polityki równowagi: Francja już miała drugie (po brytyjskim) największe imperium kolonialne rozciągające się przez 4 kontynenty; Italia, będąc krajem na dorobku, powinna otrzymać jakąś satysfakcję, na podobieństwo Belgii, której pozwolono położyć rękę na Kongu. Paryż jednak nie chciał o tym słyszeć i pod wątpliwym pretekstem zabezpieczenia swojej Algierii przed agresją ze strony Tunezyjczyków posłał przeciw tym ostatnim 36 tys. żołnierzy. Bej Muhammad III złożył broń niemal bez walki, choć jego lud prowadził wojnę partyzancką przeciw najeźdźcom jeszcze prawie rok. 12 maja 1881 roku, na mocy traktatu z Bardo, imperium francuskie zyskało nową prowincję. Jakby tego było mało, Republikę ogarnęła anty-włoska histeria, podsycana przez prasę i nacjonalistycznych polityków. Jej kulminacją był pogrom włoskiej ludności, jakiego tłum dokonał w Marsylii. Zabito trzy osoby i raniono dwadzieścia jeden. Powód? Rzekomo kilku Włochów miało próbować wygwizdać francuskich żołnierzy wracających z Tunezji.

Dzisiaj kością niezgody jest Libia. Ta dawna włoska kolonia jest w coraz większym stopniu traktowana przez Francję jako część Françafrique, jej strefy wpływów na Czarnym Lądzie. Jak w przypadku Tunezji, aktywności dyplomatycznej i gospodarczej Rzymu, Paryż przeciwstawia siłę zbrojną. W 2011 roku prezydent Sarkozy zdołał stworzyć koalicję pro-wojenną (Ameryka-Anglia-Francja), gotową usunąć siłą zbrodniczego, ale i po prostu niewygodnego z punktu widzenia francuskiego interesu dyktatora Muamara al-Kaddafiego. Premier Berlusconi, który świeżo dobił targu z libijskim satrapą (historyczny traktat z Benghazi), w zamian za koncesje gospodarcze i uszczelnienie granic, oferując mu m.in. 5 mld dolarów reparacji za wyzyk doby kolonialnej słusznie czuł, że Francuzi chcą mu wyciągnąć dywan spod nóg. Berlusconi był zdecydowany przeciwdziałać i miał w tej mierze poparcie włoskich elit. W tym celu próbować przeciwstawić koalicji pro-wojennej własne trójprzymierze (Rosja – Niemcy – Włochy), ale to nie wystarczyło by zablokować interwencję.

W ramach operacji Harmattan Francja rzuciła do walki rdzeń swojej Marynarki Wojennej – Force d’action navale (FAN), w skład której wchodzi 12 000 ludzi i ponad sto jednostek pływających, w tym okręt flagowy francuskiej floty – lotniskowiec o napędzie atomowym “Charles de Gaulle”. Dokładnie dane nie zostały nigdy podane do publicznej wiadomości, ale wedle dostępnych raportów w wyniku francuskiej interwencji zneutralizowanych zostało co najmniej 2 500 celów wojskowych, w tym pół tysiąca czołgów, 250 wozów opancerzonych, 160 dział artyleryjskich. Oprócz tego w walkach wzięło udział kilkudziesięciu żołnierzy należących do oddziałów specjalnych i antyterrorystycznych.

Niedługo później Francja zaangażowała znaczące siły wojskowe w operacje w Republice Środkowej Afryki (Operacja Sangaris – 2013), regionie Sahelu (Operacja Barkhane – 2014), w Syrii oraz Iraku przeciw Państwu Islamskiemu (Operacje Inherent Resolve i Chammal – 2014) oraz w trwającą od 2013 roku po dziś dzień wojnę w Mali (Operacja Serval), nazywają nie bez słuszności „francuskim Afganistanem”. Ledwie kilka dni temu w potyczce nieopodal miejscowości Elkala w środkowym Mali francuscy komandosi zabili jednego z przywódców organizacji Nusrat al-Islam wraz z jedenastoma członkami jego obstawy.

Wojna z globalnym islamizmem i stabilizowanie Afryki to zadania, w których należy Francję wspierać. Rozsądek i interes podpowiadają, że lepiej, aby Francuzi odpowiadali na te problemy tam, bo inaczej my wszyscy będziemy mierzyli się z nim tutaj. Rozumieją to także w Rzymie. W kolejnych latach Włochy postanowiły działać w myśl zasady: jeśli nie możesz ich pokonać, przystań do nich. Włoska armia skromnie, lecz lojalnie wspierała przedsięwzięcia wojskowe Francuzów i Anglosasów, uznając, że ich interes narodowy zyska na stabilizacji Libii czy uspokojeniu największego kraju tranzytowego dla mas migranckich zmierzających do Europy – Nigru.

Jak wiadomo, wdzięczność to marna waluta w relacjach międzynarodowych. Prezydent Macron, kontynuując politykę izolowania Włoch od spraw libijskich, na zorganizowaną w maju 2018 roku konferencję zaprosił, oprócz przywódców wojujących libijskich frakcji, delegacje z dwudziestu państw, m.in. Egiptu, Tunezji, Turcji czy Rosji – ale już nie z Włoch. Italia odpowiedziała własnym szczytem w listopadzie tego samego roku, ale w powszechnej opinii został on uznany za fiasko. Trump, Putin, Merkel i May odrzucili zaproszenia, a prezydent Tunezji, jakby świadomie grając na historycznych skojarzeniach, udał się w tych dniach do Paryża.

Obecne władze Włoch, ustami lidera rządzącej Ligii Północnej Matteo Salviniego oraz szefa koalicyjnego Ruchu Pięciu Gwiazdek Luigiego Di Maio, próbują przeciwstawiać „neo-kolonialnej” i „butnej” Francji obraz Italii jako honest brokera w relacjach Europy z Afryką. Ponad wszystko jednak, dla włoskich włodarzy kwestie afrykańskie stały się funkcją polityki wewnętrznej, jako, że obecną koalicję w niemałym stopniu utrzymuje przy władzy ich anty-imigracyjna postawa. W tym kontekście nie może dziwić, że stanowisko Farnesiny referuje raczej Salvini, minister spraw wewnętrznych, aniżeli szef dyplomacji – Di Maio. Według przewodniczącego La Liga, „aby Afrykanie nie chcieli migrować, wystarczyłoby żeby Francuzi umieli usiedzieć w domu”. Innymi słowy: winę za kryzys migracyjny ponoszą kolejni francuscy prezydenci i ich wojny, mające na celu napchanie sobie kieszeni „kolonialnymi frankami” (chodzi o franka CFA, jednostkę monetarną używaną w 14 krajach dawnego imperium). Godnościowy wymiar miały też słowa o tym, że „Francja byłaby nie piątą, a może piętnastą” potęgą na świecie, gdyby nie mogła grabić bogactw Czarnego Kontynentu.

W gruncie rzeczy, trudno odmówić tym krytykom zasadności. Już prezydent Mitterand mówił, że „bez Afryki, Francja nie ma przyszłości”, dawny minister spraw zagranicznych Jacques Godfrain wtórował mu dekady później: „Francja to średni kraj o skromnych zasobach, który z racji tego, że trzyma rękę na 15-20 krajach w Afryce, może poruszać całym globem”. Wniosek płynie z tego prosty: żaden szanujący się polityk nie pozwoli, aby jakiś „marny kraj” odciął Republikę od zasobów, od których zależy jej przyszłość i pozycja w świecie.

Wyścig o Europę

Trzymając się jeszcze przez chwilę karcianych analogii możemy powiedzieć, że Salvini oraz Di Maio uznali, że skoro Włochy mają słabą kartę, to nie pozostaje im nic innego, jak nadrabiać dobrym partnerem. Próbując zatem doprosić do stolika raz to Polskę i Węgry, raz Putinowską Rosję, wołają jak za czasów Wojny z Wielką Koalicją (1688 – 1697): „każdy dla siebie, ale wszyscy przeciw Francji”.

Emmanuel Macron oczywiście krytycznie patrzy na międzynarodówkę nacjonalistów, których celem jest wzmacniać państwa narodowe kosztem instytucji wspólnotowych, tak aby każdy – wpisując się w poetykę Salviniego – „siedział u siebie”. Próbuje on raczej ogniskować wokół siebie wszelkiego rodzaju siły liberalne, tak aby budować Europę bardziej zjednoczoną, zwłaszcza w obszarach, gdzie Republika tradycyjnie parła ku bliższej unii, tj. obronności i polityki zagranicznej. Myliłby się jednak ten, kto widziałby w tym przejaw Idealpolitik francuskiego prezydenta. On nie wspiera abstrakcyjnej idei suwerennego państwa narodowego, ale pracuje na rzecz jednego, konkretnego państwa narodowego: Francji. Macronizm w jednym zdaniu to nacjonalizm w przebraniu anty-nacjonalizmu, realizujący swoje cele internacjonalistycznymi metodami.

Lider En Marche wie doskonale, że Francji nie stać na wielkomocarstwową politique de grandeur. Kolejne wojny, inwestycje, inicjatywy dyplomatyczne są możliwe o tyle, o ile Republika znajdzie sobie zasobnego żyranta. Dawniej były to Stany Zjednoczone, ale w dobie Trumpa trudno wierzyć, że tak będzie nadal. Niedawny kryzys wokół finansowania działań stabilizujących sytuację w Republice Środkowej Afryki dowodzi, że Waszyngton już nie będzie podnosił rachunku za cały stolik. Nie ma zatem innego wyjścia, jak lewarować francuski potencjał możliwościami, jakie stwarza przynależność do Unii Europejskiej, dostęp do rynku liczącego pół miliarda ludzi, wsparcie dyplomacji i wojsk 26 państw działających pod współdzielonym z Niemcami przywództwem Paryża. Jak wiedział już Karol Marks, „Francja ma wielką zdolność przedstawiania swoich partykularnych interesów jako ogólnoludzkich aspiracji”. Rzecz w tym, że włoskie rządy, które uważają, że francuskie ambicje są przyczyną ich nieszczęść nie mają zamiaru do tej ewentualności jeszcze dopłacać. Oczywiście tu sprawa taką prostą nie jest bo, miecz Francji to broń obosieczna: interwencje zbrojne mogą wieść do masowych migracji (jak w Libii) albo potrafią też im zapobiegać, a przynajmniej je ograniczać (vide: Mali).

Obydwie strony liczą też na wymianę trudnego partnera w toku najbliższego cyklu wyborczego. Macron nie wahał się mieszać we włoskie sprawy wewnętrzne popierając w styczniu 2018 roku premiera-centrystę Paolo Gentiloniego, politycznego rywala populistów z Ligii oraz Pięciu Gwiazdek. Di Maio odpłacił mu wet za wet wyprawiając się na drogą stronę Alp, gdzie spotkał się z liderami Żółtych Kamizelek, niosąc z ziemi włoskiej do Francji proste przesłanie: czas obalić Macrona. W tej mierze większe szanse na przełom zdaje się mieć prezydent Republiki. Teoretycznie kolejne wybory powinny się odbyć we Włoszech dopiero w maju 2023 roku, ale niepewne porozumienie dwóch partii populistycznych może nie dotrwać do tego ustawowej daty nowej elekcji, szczególnie jeszcze wcześniej odnotują słaby wynik w eurowyborach. Tymczasem Macron, niczym gaulliści po ekscesach roku 1968, odzyskuje siły i popularność.

Przed wyborem stają też sami przywódcy państw. Na tym etapie powinno być dla nich jasnym, że reforma Wspólnoty Europejskiej, czy opanowania kryzysu migracyjnego będzie wymagać współpracy. Doświadczenie uczy, że trwałe unie to takie, w których silniejszy potrafi ustąpić – nawet jeśli słuszność w dużej mierze leży po jego stronie. Paryż powinien być w stanie zaoferować Włochom miejsce przy stole, gdy toczą się rozmowy dotyczące spraw afrykańskich, zwłaszcza gdy Italia wyraża gotowość angażowania sił i środków na rzecz realizacji wspólnej polityki. Jednocześnie Macron powinien odejść od forsowania niemiecko-francuskiego dyryżmu w UE, nastawiając się na to, aby kraje takie, jak Włochy przyciągać raczej niż pouczać. Dobrym początkiem byłoby wesprzeć włoską flotę na Morzu Śródziemnym, tak aby wspólnymi siłami lepiej radzić sobie z wyzwaniem migracyjnym. Skoro Rzym nie umie efektywnie rozbijać komórek zajmujących się przerzutem ludzi, nie umie (lub nie chce) ratować migrantów wyrzuconych do morza, niech Paryż przejmie większą odpowiedzialność za aresztowanie i odławianie. Być może zasadnym byłoby wyjść z propozycją budowy unijnej floty pomocniczej, utworzonej głównie siłami niemiecko-francuskimi, która mogłaby wziąć na siebie te zadania. Włoski problem byłby umiędzynarodowiony. Z czasem można byłoby powierzyć jej też wsparcie i szkolenie flót afrykańskich, tak aby skuteczniej rozwiązywały one swoje problemy na miejscu. Taka siła mogłaby się stać jedną z wizytówek UE w świecie, narzędziem unijnej dyplomacji, a przy okazji – prawdziwym wspólnotowym sukcesem. Francja, szczególnie przy wsparciu RFN, ma ku temu środki – potrzeba tylko woli politycznej.

Analogicznie, Paryż powinien rozważyć zaangażowanie się we wzmacnianie wschodniej flanki NATO poprzez wzmacnianie obecności wojskowej i zawieranie kontraktów zbrojeniowych w naszym regionie, tym samym Europie dając przykład, a pro-putinowskim populistom jak Salvini – mocnego prztyczka. Pałac Elizejski mógłby uzyskać wiele koncesji od partnerów w kwestiach związanych z reformą UE, gdyby odpłacał im w obszarze obronności. Jeśli Francja będzie zdolna pomagać w neutralizowaniu zagrożeń, które pojawiają się na południu i wschodzie kontynentu, jej partnerom łatwiej będzie mówić o płaceniu rachunków. Taka polityka prawdziwie wzmacniałaby “promieniowanie” i pozycję Francji w świecie, jak i zasługiwałaby na to, aby Unia Europejska zechciała być jej finansowym i moralnym żyrantem.

 

Marcin Giełzak – Publicysta, przedsiębiorca, członek rady think-tanku Ambitna Polska, autor książek „Crowdfunding. Zrealizuj swój pomysł na wsparciem cyfrowego tłumu” (wraz z Bartoszem Filipem Malinowskim) oraz „Antykomuniści lewicy”.

Redakcja

Serwis Obserwator Międzynarodowy, jest niezależnym tytułem prezentującym wydarzenia i przemiany zachodzące we współczesnym świecie.