Z Tomaszem Grzywaczewskim, reportażystą, dziennikarzem i prawnikiem, o jego najnowszej książce „Granice marzeń. O państwach nieuznawanych” (Wydawnictwo Czarne), a tym samym o imperialnej polityce Federacji Rosyjskiej, rozmawia Tomasz Lachowski.
Przyczyną naszego spotkania jest Twoja ostatnia książka: „Granice marzeń. O państwach nieuznawanych”, która została wydana niedawno nakładem Wydawnictwa Czarne. Na jej okładce widnieje mural z podobizną towarzysza Józefa Stalina, istniejący rzeczywiście na terytorium Gruzji, który ma być niejako spoiwem dla państw nieuznawanych w przestrzeni poradzieckiej. Czy uważasz, że fenomen quasi-państw jest charakterystyczny właśnie dla obszaru byłego Związku Sowieckiego, czy też należy rozpatrywać go nieco szerzej? Na kartach Twojej książki znajdujemy się w pewnym momencie choćby na terenie tureckiego Kurdystanu, a wśród parapaństw są również takie twory jak Turecka Republika Cypru Północnego czy Somaliland w tzw. rogu Afryki?
Tych państw nieuznawanych rzeczywiście jest więcej, nie tylko wśród dawnych sowietów. Oprócz tych, które wymieniłeś może dodać jeszcze np. Tajwan, który też czasami bywa zaliczany do tego grona. Faktem jest jednak, że nadspodziewana ilość i obecność parapaństw znajduje się właśnie na obszarze poradzieckim, i to właśnie na tych przykładach skupiłem się w swojej książce. Turecki Kurdystan pojawia się natomiast raczej w kontekście dziejów narodu ormiańskiego – dla nich to Armenia Zachodnia, ziemie zamieszkałe przez wieki przez Ormian, to zresztą właśnie ten obszar był areną ludobójstwa Ormian w latach 1915-1918. Moja decyzja, żeby skupić się właśnie na Naddniestrzu, Abchazji, Osetii Południowej, Górskim Karabachu czy tzw. ludowych republikach Donbasu, dotyczyła faktu, że nad nimi wszystkimi widnieje długi cień Kremla, a Moskwa dzięki stymulowaniu ich powstawania i dalszej egzystencji prowadzi swoją neoimperialną, agresywną politykę. Rzecz jasna, geneza tworzenia parapaństw to także chęć kreacji własnych państw, potrzeba wolności „zgłaszana” przez narody, które je zamieszkują – sęk w tym, że Rosja wykorzystuje marzenia tych nacji dla realizacji swoich celów.
A jak zdefiniować pojęcie państwa nieuznawanego? To jak widać wcale nie jest takie jednoznaczne, bo próbując wjechać do Osetii Południowej wpisałeś w specjalnym wniosku wizowym, że zajmujesz się „państwami nieuznawanymi”, a administracja prezydenta tego quasi-państwa odpowiedziała, że są oni „państwem częściowo uznanym”, uniemożliwiając Ci pobyt w Osetii. Gdzie jest zatem granica, od której przecież niedaleko jest już także do tytułowych granic marzeń?
Rzeczywiście do Osetii Południowej nie wjechałem z tych przyczyn, które podałeś – można powiedzieć, że obraziłem swoim wnioskiem samego prezydenta Osetii Południowej (śmiech). Zresztą, prezydent tak naprawdę ma rację, bo kilka państw – nie tylko Rosja – ale i np. Wenezuela rzeczywiście uznały Osetię Południową.
Wracając zaś do głównego wątku Twojego pytania – problem z państwami nieuznawanymi jest taki, że na pierwszy rzut oka posiadają wszelkie atrybuty każdego państwa. I to dosłownie, bo próbując wjechać np. do Naddniestrza na tzw. granicy spotykamy naddniestrzańskich pograniczników, którzy kontrolują terytorium tej republiki separatystycznej. Kiedy jednak już do Naddniestrza wjedziemy to szybko okaże się, że nie możemy – oficjalnie – zapłacić tam żadną inną, jak tylko rublem naddniestrzańskim. Co ciekawe, robiony od pewnego czasu z kompozytu, jak chwalą się miejscowe władze w Tyraspolu, choć tak naprawdę to plastik, a monety niewiele różnią się od żetonów do gry w kasynie. I to chyba dobrze pokazuje rzeczywisty problem państw nieuznawanych – funkcjonują w pewnej próżni dyplomatyczno-prawnej. Podobnie, odnosi się to np. do paszportów mieszkańców quasi-państw. Każdy „obywatel Naddniestrza” ma paszport naddniestrzański, którego jednak nikt nie akceptuje, więc żeby jakkolwiek mógł wydostać się od czasu do czasu ze swego raju, posiada również paszport mołdawski, ukraiński czy rosyjski. Prawo międzynarodowe nie pozwala bowiem uznawać takich podmiotów jak Naddniestrze i inne quasi-państwa, które powstały w wyniku rozerwania swoich macierzystych państw bez prawa do secesji, a często – po prostu – w wyniku agresji Federacji Rosyjskiej, co najlepiej widać dziś mając na względzie separatystyczne ludowe republiki Doniecka i Ługańska w ramach Ukrainy.
Warto przy tym wspomnieć, że swego czasu nawet polska mennica biła ruble naddniestrzańskie (podnosząc, że to „towar kolekcjonerski”), co wywołało niemały skandal w naszych relacjach z Kiszyniowem, ponieważ swych zachowaniem mogliśmy naruszyć integralność terytorialną Mołdawii. W konsekwencji intratny kontrakt mennicy w Warszawie musiał zostać zerwany… Państwa nieuznawane stworzyły zatem swój alternatywny świat – całkiem niedawno istniał nawet nieformalny „klub ministrów”, gdzie szefowie dyplomacji niby-państw dyskutowali o swojej polityce zagranicznej.
Mówimy zbiorczo „państwa nieuznawane”, ale bez wątpienia poszczególne przykłady parapaństw w przestrzeni poradzieckiej wskazują na ich dużą różnorodność. Zacznijmy może od wspominanego przez Ciebie już Naddniestrza. Ciekawi mnie, kim są ludzie, którzy stworzyli republikę separatystyczną w Mołdawii, czyli z jednej strony, najbiedniejszym państwie Europie, z drugiej zaś, państwem uznawanym przez wielu za „sztuczne”, wytwór Stalina, który i tak niebawem może połączyć się z Rumunią?
Naddniestrze jest tworem całkowicie sztucznym – inżynierowie dusz na początku lat 90. XX w., kiedy „wykluwały się” władze w Tyraspolu zlepili trzy główne narody (mołdawski, rosyjski i ukraiński) oraz kilka mniejszości narodowych, próbując stworzyć państwo odrębne od Mołdawii. Przez okres Związku Radzieckiego do terenów nad Dniestrem wysyłano zresztą radzieckich wojskowych, którzy tam się osadzali – miejsce przyjemne, słońce, wino, niedaleko Morze Czarne. Te wszystkie etnosy mają dziś tworzyć jeden naród polityczny – „naród naddniestrzański”. Powiem jednak szczerze, że podczas moich kilku wyjazdów do Naddniestrza spotkałem tylko dwie osoby, które w to wierzyły. Jedną z nich był prof. Nikolaj Babilunga, historyk z Uniwersytetu im. Tarasa Szewczenki w Tyraspolu, tak naprawdę twórca pojęcia narodu naddniestrzańskiego, a drugą młody chłopak, miejscowy artysta, który wykrzyczał swoją tożsamość na dachu jednego z wieżowców stolicy Naddniestrza. Reszta z około 300 tysięcy mieszkańców, żyjąca dzięki wsparciu Moskwy i pod czujnym okiem żołnierzy Federacji Rosyjskiej, wywodzących się jeszcze z 14. armii radzieckiej generała Aleksandra Lebiediewa, raczej nie przejawia zbyt wielu „patriotycznych uniesień”.
Ciekawym przykładem skomplikowania losów mieszkańców tego parapaństwa jest – pojawiający się także na kartach mojej książki – Nikolaj Buczacki. To przykład prawdziwego patrioty Naddniestrza – ale uwaga! – Naddniestrza demokratycznego. Pochodzący z rodu, który założył Buczacz na Ukrainie, przyznający się do polskich korzeni (co więcej – polskiej szlachty) Mołdawianin, w momencie wojny Kiszyniowa z Tyraspolem na początku lat 90. minionego stulecia, stanął po stronie Naddniestrza, bojąc się zagrożenia ze strony Rumunii. W separatystycznym już Naddniestrzu szybko został merem stolicy, jeszcze prędzej jednak zdążył poswarzyć się ze skorumpowanymi władzami parapaństwa, stając się buntownikiem, można rzec – opozycją z prawdziwego zdarzenia. Założył gazetę „Człowiek i jego prawa” i na jej łamach rzetelnie opisuje wszelkie naruszenia praw człowieka, których dopuszczają się władze w Tyraspolu (co jakiś czas gazeta jest zamykana, a nasz bohater ląduje na kolejnych procesach sądowych). Co prawda, ostatnio wybrany „prezydent” Naddniestrza, Wadim Krasnosielski, był przez Buczackiego wspierany, jednak Nikolaj „już wie”, że niebawem przyjdzie pora odkrywać przed społeczeństwem i jego niegodziwości.
Tomasz Grzywaczewski o swojej książce w wypowiedzi dla Uniwersytetu Łódzkiego:
Nikolaj Buczacki, jak sam twierdzi, czuje związki z narodem polskim. To prowadzi nas do tematu mniejszości polskiej, żyjącej do dziś w Naddniestrzu, zresztą, rozdział książki, w którym opisałeś naszych rodaków, sam nazwałeś „Rzeczpospolita Naddniestrzańska”. Czy rzeczywiście te miasteczka i wsie, w których Polacy mieszkają, jak choćby Raszków znany z kart Trylogii Henryka Sienkiewicza, przywołują echa I Rzeczypospolitej?
Dziś wioska, gdzie Polacy mieszkają nazywa się Słoboda Raszkowska, kiedyś była to Księdzowka, a nazwa pochodzi od pewnego księdza, który założył sioło w XIX wieku. Dlatego, raczej dzisiejsi mieszkańcy nie są bezpośrednimi potomkami I Rzeczypospolitej, o czym świadczy także geneza obecności polskiej na terenie całej Mołdawii. Nasi rodacy trafiali tam najczęściej po upadku powstań narodowych (przede wszystkim powstania styczniowego), a część polskiej szlachty z Podola (dziś na Ukrainie) przenosiła się zaś do obecnej Mołdawii (i Naddniestrza) w poszukiwaniu nowej ziemi.
Na pewno przestrzenią, która pozwoliła zachować polską tradycję w Naddniestrzu była religia – w Słobodzie mieszkańcy sami budowali kościół, a po jego zburzeniu przez Sowietów, jedna z mieszkanek wioski (co ciekawe – sama będąc osobą prawosławną) oddała swój dom pod nową świątynię, a kościół był następnie systematycznie rozbudowywany, powstała nawet wieża. Większość z nich nie mówi jednak po polsku – dominuje język ukraiński (sioło znajduje się ledwie kilka kilometrów od ukraińskiej granicy), a także, co oczywiste, język rosyjski. Warto wspomnieć, że w owym sienkiewiczowskim Raszkowie działa Towarzystwo Kultury Polskiej „Jasna Góra” z niezwykle dynamiczną przewodniczącą, Natalią Siniawską, co powoduje, że mieszkańcy mają pewien kontakt z dzisiejszą Polską. W Raszkowie powstał Dom Polski Wołodyjowski, do którego pani Natalia zaprasza też wszystkich Polaków żyjących dziś między Odrą a Bugiem, żeby zobaczyli, jak żyją ich rodacy nad Dniestrem. Nieformalnym ambasadorem polonii naddniestrzańskiej w Polsce jest z kolei Marek Pantuła, rehabilitant z Przemyśla, a z zamiłowania artysta i poeta, dzięki któremu udaje się zorganizować wiele akcji pomocowych dla mieszkańców Słobody Raszkowskiej. Nie ma co ukrywać, ludzie żyją tam bardzo biednie, ale wciąż niemal każdy żyjący w Słobodzie zapytany kim się czuje odpowie bez wahania – Polak. Inna sprawa, że zrobi to po ukraińsku.
Przenieśmy się teraz do Abchazji. Z tego co opisałeś w swojej książce wynika, że Abchazja stanowi całkowite przeciwieństwo Naddniestrza, mając na uwadze jej długą historię, tradycję, a także odrębność etniczną czy religijną od innych narodów Kaukazu. Jednocześnie, Abchazja dziś jest niesamowicie prorosyjska. Jak zatem oceniać tę separatystyczną republikę, choć – z formalno-prawnego punktu widzenia patrząc – wciąż integralną część Gruzji?
Abchazowie są narodem z niezwykle bogatą historią. W IX wieku Królestwo Abchazji zajmowało niemalże jedną trzecią dzisiejszej Gruzji, a jej stolicą było Kutaisi, miasto, które dziś kojarzymy dzięki tanim lotom z Polski. Wojna z Gruzją z początku lat 90. XX wieku, jaka dała początek odseparowania się Abchazji od Gruzji, była walką niezwykle krwawą, często bratobójczą (i to dosłownie, co opisuję w swojej książce). Dziś Abchazowie mają swoje państwo, choć oczywiście nieuznane, i rzeczywiście należy przyznać, że i etnicznie, i językowo, i religijnie różnią się od Gruzinów. A na początku lat 90. minionego stulecia byli po prostu szczerze przerażeni nacjonalistyczną polityką prowadzoną przez Zwiada Gamsachurdię, pierwszego wybranego w wolnych wyborach prezydenta Gruzji.
Inną sprawą jest to, że kraj ten jest niewiarygodnie zrusyfikowany, o czym świadczy rozmowa, którą przeprowadziłem z jednym z ministrów „rządu” Abchazji. Na moje pytanie, czy nie boją się rusyfikacji, odpowiedział: „A czego mamy się bać, my już jesteśmy zrusyfikowani”. To niewątpliwie paradoks, że Abchazowie, którzy wywalczyli tę swoją (para)niepodległość od Gruzji, jednocześnie przez ponad ćwierć wieku trwania oddali swoją wolność Federacji Rosyjskiej. Język rosyjski czy rosyjska muzyka, tzw. popsa (odpowiednik naszej muzyki chodnikowej), dominuje na ulicach abchaskich miast czy w marszrutkach. Ciekawie fenomen ten wyjaśnił mi mer miasta Picunda, weteran wojny z Gruzją. Odniósł się do starego porównania Rosji jako niedźwiedzia, wskazując, że jeśli nagle zaatakują wilki – a przecież nazwa „Gruzja” pochodzi od „krainy wilków” – to niedźwiedź cię przed nimi obroni. Kłopot polega jednak na tym, że jak niedźwiedź już oswobodzi cię od zagrożenia ze strony wilków, to zacznie przyciskać mocno do swojej piersi, aż zaczniesz się dusić. „Dziś jako Abchazowie jesteśmy właśnie na tym etapie” – zakończył swoją wypowiedź mój rozmówca.
Mówiąc o Abchazji nie moglibyśmy nie poruszyć tematu mistrzostw świata drużyn państw i narodów nieuznawanych, które odbyły się w tym parapaństwie w czerwcu 2016 roku. Miałeś okazję śledzić ten swoisty mundial nieuznawanych z trybun stadionów w Suchumi i Gagrze, opowiedz proszę, jak to się stało, że to Abchazja jest mistrzem świata w piłce nożnej? Rzecz jasna, mistrzem w świecie alternatywnym.
Stało się to po dramatycznym boju finałowym z Pendżabem i zwycięstwie odniesionym niemalże cudem w konkursie rzutów karnych (uśmiech). W 2016 roku odbyły się kolejne już mistrzostwa świata państw i narodów nieuznawanych, organizowane pod szyldem CONIFA, konfederacji niezależnych związków piłkarskich zarejestrowanej w Szwecji. W abchaskim mundialu zagrało 12 drużyn, obok gospodarzy wystąpili m.in. Kurdystan, Cypr Północny, Somaliland, ale i reprezentanci Laponii, Padanii, Recji czy Seklerszczyzny (mniejszości węgierskiej w Rumunii). Osobliwym przykładem była też kadra Zjednoczonych Koreańczyków w Japonii czy np. Wysp Czagos. Jak widać, nie wszystkie te podmioty mają swoje aspiracje niepodległościowe, raczej chodzi o możliwość pokopania piłki przez grupy narodowe czy etniczne, które z różnych powodów nie mogą być zarejestrowane w ramach struktury FIFA. Od razu dopowiem, że separatystycznych republik na obszarze poradzieckim jak Naddniestrze czy Górski Karabach na mistrzostwach w Abchazji zabrakło, ponieważ … nie przeszły eliminacji.
Część drużyn, zwłaszcza tych europejskich, traktowała sportowe zmagania jako dobrą zabawę (ich poziom piłkarski, może z wyjątkiem Padanii, też nie był zbyt olśniewający), natomiast takie ekipy jak choćby Kurdystan jak niezwykle poważną sprawę. Mam wrażenie, że Kurdowie przyjechali do Abchazji, żeby na murawie kontynuować swoją walkę o niepodległość. Sama Abchazja też przeszła swoiste narodowe odrodzenie, od pierwszych meczów, podczas których raczej cisi i spokojni kibice wznosili co jakiś czas nieśmiałe okrzyki „Ab-cha-zi-ja” w języku rosyjskim, do niewiarygodnego szału obserwowanego w półfinale i meczu finałowym, kiedy rozemocjonowany tłum „nareszcie” zaczął skandować „Apsny, Apsny”, czyli nazwę swojego kraju w języku ojczystym. Może futbol stanie się sposobem na lekkie oderwanie się od Rosji, przynajmniej w wymiarze kulturowym?
Na mistrzostwach CONIFA zagrała również drużyna Armenii Zachodniej, a to każe mi zadać pytanie o jedyne quasi-państwo, które nie jest bezpośrednio sterowane przez Federację Rosyjską, a właśnie Armenię – czyli Górski Karabach. O ile w przypadku Naddniestrza czy Abchazji mówimy fachowo o tzw. „konflikcie zamrożonym”, o tyle Ty podczas swoich ostatnich wizyt do Karabachu trafiłeś na regularną wojnę Ormian z Azerami. Jak do tego doszło?
Tam można zaobserwować niesamowite natężenie nienawiści i cierpienia. Ja zresztą pojechałem najpierw do Armenii Zachodniej, czyli dzisiejszej wschodniej Anatolii w ramach Turcji, ponieważ uznałem, że to właśnie tam należy szukać przyczyn wojny o Górski Karabach. To właśnie historyczna Armenia Zachodnia była przecież areną ludobójstwa Ormian. Dotarłem do wąwozu w miejscowości Czungusz, gdzie na jego dnie wciąż spoczywa około 10 tysięcy ofiar genocydu. To ciekawe, bo Turcy dokonywali tej eksterminacji Ormian tak naprawdę rękami Kurdów. Uważam, że nie jesteśmy w stanie zrozumieć narodu ormiańskiego właśnie bez tragedii wydarzeń, które odbyły się w cieniu I wojny światowej. Turcja neguje ludobójstwo, za przypisywanie narodowi tureckiemu odpowiedzialności za nie można trafić za kratki. Armenia znajduje się w takiej sytuacji, że ich święta góra Ararat znajduje się właśnie na terenie wrażej Turcji, a Azerbejdżan jest bardzo bliskim sojusznikiem Ankary. Dla wielu Ormian Azerowie to po prostu Turcy.
Walka z Azerami o Górski Karabach to tak naprawdę walka o godność narodu ormiańskiego, jest w istocie jedyną wojną, którą w ostatnich latach Ormianie wygrywają. Dlatego tam nawet mniej chodzi o to święte miejsce (choć zapewne też), na pewno nie o zasoby – a liczy się właśnie czynnik psychologiczny. Co więcej, to właśnie z tego powodu konflikt zbrojny o Górski Karabach z początku lat 90. ubiegłego stulecia był tak krwawy i dlatego tak – stosunkowo – często eksploduje współcześnie z naprawdę potężną siłą. W takiej atmosferze o jakimkolwiek pokoju raczej mówić nie możemy.
Konflikt zbrojny, albo po prostu wojna – czyli słowo, które dużo bardziej przemawia do wyobraźni – stał się również powodem do powstania ostatnich quasi-państw na obszarze poradzieckim, tj. „Donieckiej Republiki Ludowej” i „Ługańskiej Republiki Ludowej”, które od wiosny 2014 roku rozsadzają integralność terytorialną Ukrainy. Działania zbrojne trwają zresztą do dziś, niemal codziennie na froncie pod Donieckiem giną ludzie. Pokazuje to, że quasi-państwa to nie tylko plastikowe pieniądze w Naddniestrzu czy nieuznawany mundial w Abchazji, ale niezwykle realny problem. W swojej książce opisujesz i front na Donbasie, i przyczyny, dla których z kolei nie powstała „Odeska Republika Ludowa”. Jak do tego doszło, że Odessę udało się zachować w państwie ukraińskim, a część zagłębia donieckiego już nie?
Uważam, że to co wydarzyło się wiosną 2014 roku w Odessie to kluczowy element dla fiaska projektu pt. „Noworosja” Władimira Putina. „Odeska Republika Ludowa”, która prawdopodobnie spowodowałaby wejście wojsk rosyjskich od strony Naddniestrza i zajęcie całej południowo-wschodniej Ukrainy przez Rosję, w moim przekonaniu, pogrzebałaby całe państwo ukraińskie. Przypomnijmy, że 2 maja 2014 roku w pożarze w budynku związków zawodowych spłonęło kilkudziesięciu prorosyjskich separatystów, co mogło oczywiście ostatecznie przekonać Odesytów do prawdziwej twarzy pomajdanowego rzekomo „faszystowskiego” i „banderowskiego” rządu w Kijowie (co stanowi oś rosyjskiej propagandy względem dzisiejszej Ukrainy). A co wcale nie musiało być takie trudne, bo Odessa od zawsze była miastem, które znacznie różniło się od Lwowa czy Kijowa, dominował (i dominuje) w niej język rosyjski i też – nie ma co ukrywać – radziecka mentalność. A jednak mieszkańcy Odessy nie dali się zmanipulować Putinowi, i dzięki temu „Noworosja” nie powstała.
A trwająca już ponad 4 lata wojna na Donbasie pokazuje z kolei prawdziwe oblicze imperialnej Rosji Putina. I choć ludzie rzeczywiście giną, to wydaje mi się, że Putin przegrał Ukrainę, bo jego umysł kagiebisty nie przewidział, że szyte grubymi nićmi manipulacje tak łatwo nie przekonają wszystkich Ukraińców. Co nie zmienia faktu, że i te „stare” z lat 90. XX wieku, jak i „nowe” quasi-państwa na obszarze byłego Związku Sowieckiego rozsadzają proeuropejskie aspiracje Ukrainy, Mołdawii czy Gruzji, umożliwiając Rosji stałe naciskanie na rządy tych państw.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Tomasz Lachowski.
Tomasz Grzywaczewski – reportażysta, dziennikarz, doktorant prawa międzynarodowego na Wydział Prawa i Administracji Uniwersytetu Łódzkiego. Autor „Granic marzeń. O państwach nieuznawanych” (Wydawnictwo Czarne, 2018), a także książek: „Przez dziki Wschód. 8000 km śladami słynnej ucieczki z gułagu” (Wydawnictwo Literackie, 2012) oraz „Życie i śmierć na Drodze Umarłych” (Wydawnictwo Literackie, 2015).
Zdjęcia: Konrad Jęcek (Gun for Hire).
Wywiad jest skróconym zapisem spotkania z Tomaszem Grzywaczewskim w ramach cyklu „Świat z innej beczki” w Łodzi 4 kwietnia 2018 roku. Patronem merytorycznym cyklu jest Regionalny Ośrodek Debaty Międzynarodowej w Łodzi.