Gdy w dniu wyborów użytkownicy Internetu na terenie Stanów Zjednoczonych zobaczyli, że jeden z popularnych serwisów daje 91% (!) szans na zwycięstwo Hilary Clinton, nikt nie przypuszczał, że zaplanowany koncert gwiazdy pop Katy Perry oraz pokaz fajerwerków jako jeden z elementów świętowania zostanie odwołany w wyniku zaskakującego finału wyścigu przypominającym bardziej zawody Formuły 1 niż wybory w najpotężniejszym państwie świata.
Autor: Mateusz Piątkowski z Chicago
Dobry start Demokratów
Tradycyjnie wieczór wyborczy rozpoczął się od przedstawienia nastrojów w obozach kandydatów. U Republikanów wskazywano na „ostrożny” optymizm i panujące ogólne skupienie w sztabie Trumpa na 5 Alei w Nowym Jorku. U Demokratów dało się zauważyć radosne oczekiwanie, wzmacniane przez komentarze eksperckie dotyczące pierwszych sondaży ze wstępnego głosowania. Gdy o 18.00 czasu centralnego zamknięte zostały pierwsze lokale wyborcze w stanach na wschodnim wybrzeżu, wśród mediów przemykało się słowo underpeforming – obrazujące niższe notowania Trumpa w kluczowych stanach po wynikach exit polls. Pierwsza godzina wieczoru upływała więc zgodnie z przewidywaniami przedwyborczymi. Północno-wschodnia ściana USA na ekranie komputerów zaświeciła na niebiesko. Washington Post przygotował już wydanie środowej gazety, przedstawiające miliardera stojącego przed zatrzaśniętymi drzwiami Białego Domu. „O 23 (czasu lokalnego) może być już po wszystkim” Zrobiło się nudno. Czyżby Clinton miała zwyciężyć w sposób totalny?
Floryda płonie na czerwono
Baczny obserwator mógł jednak dostrzec, że od pierwszych minut głosowania Trump zaczął prowadzić w liczbie głosów powszechnych. Drugą wiadomością była informacja stacji Fox News ze sztabu Demokratów: „wstrzymano przyjazd ekipy mającej zapewnić pokaz fajerwerków”. Pierwsza godzina wieczoru zaczęła się kończyć. Pojawiają się pierwsze wyniki z Florydy. Słoneczny Stan zawsze był zaciekłym polem bitwy o urząd prezydencki. Sporo mówiło się o zmianie demograficznej mającej miejsce na terenie Stanu, wzrastającym wpływie mniejszości etnicznych. Chwila nerwowego oczekiwania. Pojawiają się rezultaty – nieznacznie wskazują na przewagę miliardera. Floryda zapłonęła delikatną czerwienią (kolor przypisywany partii Donalda Trumpa). Wśród komentatorów pojawia się konsternacja. „Nie ma jeszcze wszystkich głosów z najbardziej demokratycznych powiatów”, „ Poczekajmy na dokładniejsze wyniki”, „Ta mapa na pewno rozświetli się niebieskim kolorem za pół godziny”. Chwilę później sztab Demokratów otrzymuje pierwszy cios – Floryda płonie wyraźnie – ale na czerwono(!). Trump dalej w grze.
Kto bierze Ohio, bierze Biały Dom
Nagle, niemal równolegle zaczynają spływać wyniki z innego kluczowego stanu. W ciągu ostatnich trzynastu wyborów, zwycięzca zawsze wygrywał w Ohio. Analizowany jest przebieg głosowania według powiatów i porównywany z wyborami w 2012 roku, kiedy reelekcję zapewnił sobie Barack Obama. Kolejny cios dla Hilary Clinton – Donald Trump odbiera tradycyjnie głosujące za Demokratami powiaty w części wschodniej i północnej. Po chwili stacja Fox News obwieszcza zwycięstwo miliardera – mapa stanu rozpala się czerwoną barwą. Trump wygrał już dwa z trzech stanów decydujących o tym kto zostanie gospodarzem Białego Domu. Demokraci ostrzegają – to i tak za mało by jeszcze poważnie myśleć o zwycięstwie. W tym momencie na mapie „błękitnego bastionu” jakim jest teren Nowej Anglii, w samym centrum pojawia się delikatna czerwień – to stan New Hampshire opowiada się za Trumpem. To tylko 4 głosy elektorskie, ale symboliczna wymowa sondaży z tego rejonu jest uderzająca.
Wisconsin odwołuje imprezę
Godzina 21.00 – spływają pierwsze wyniki z tzw. błękitnego muru, czterech stanów demokratycznych, które od czasów Ronalda Regana nigdy nie opowiedziały się za kandydatem Republikanów (Wisconsin, Minnesota, Michigan, Illinois). Plan miliardera na zwycięstwo był niezwykle prosty, ale jednocześnie porównywalny do zdobywania K2 zimą. Oprócz wygrania w stałej bazie stanów republikańskich, niezbędne było osiągnięcie sukcesu w Ohio, Pensylwanii oraz na Florydzie. Dodatkowe zadanie Trumpa – to „wyrwać” chociaż jeden stan demokratyczny, swoiste mission impossible w świetle sondaży przedwyborczych. Chwila oczekiwania i nagle nie jeden lecz dwa stany, Wisconsin i Michigan, migoczą się na mapie wyborczej na słabnący, ale jednak czerwony kolor, którego intensywność staję się mocniejsza wraz z wpływem dalszych głosów. Niemożliwe staję się prawdą – „mur”, o który miała rozbić się rosnąca liczba głosów elektorskich Trumpa padł. Tradycyjnie republikański środkowy-zachód USA zdecydowanie opowiada się za miliarderem z 5 Alei. Demokraci wiedzą, że oznacza to koniec, mimo że nie ma jeszcze głosów z Pensylwanii. O godzinie 1.00 w nocy, na scenie „niebieskich” pojawia się szef kampanii Clinton John Podesta (ten sam znany z treści maili WikiLeaks) i informuje, że Hilary Clinton nie pojawi się dziś na scenie, prosząc ludzi o rozejście się do domów. To koniec imprezy.
Prezydent-elekt
O 2.30 Fox News obwieszcza – stan Pensylwania opowiada się za Trumpem, dając mu ponad 270 głosów łącznie, co jest równoznaczne z uznaniem jego wyboru na 45. prezydenta Stanów Zjednoczonych. Miliarder w otoczeniu licznej rodziny oraz pochodzącej ze Słowenii, małżonki Melanii, przemawia już w roli prezydenta-elekta. Dziękuje swym wyborcom za głosy, a także pochlebnie wyraża się o Clinton i jej wyborcach, wskazując, że USA bardziej niż kiedykolwiek potrzebują jedności, a nawet pojednania społecznego. Dokładniejsze wyniki wyborcze zaskakują – Trump niewypowiadający się w sposób „dyplomatyczny” wobec mniejszości Latynosów, zdobywa prawie jedną trzecią głosów tej społeczności, pokonując wynik znacznie bardziej zachowawczego Mitta Roomneya. U Republikanów święto – to nie tylko zwycięstwo w walce o urząd prezydenta USA, ale także pokonanie Demokratów w boju o Kongres, gdzie zarówno Senat, jak i Izba Reprezentantów pozostają w większości republikańskie. Szaleńczy wyścig dobiega końca. Rezultaty zdają się zaskakiwać nawet największych zwolenników Trumpa, którego droga do Białego Domu wyglądała na jedną z najtrudniejszych w historii wyborów w USA.
Koniec marzeń Clinton
Pomimo zdobycia większości głosów w wyborach powszechnych, panuje powszechna opinia o spektakularnej porażce byłej Sekretarz Stanu oraz Partii Demokratycznej. Częściowo zatarte również zostaje w ten sposób dziedzictwo ośmiu lat prezydentury Baracka Obamy. Wydaje się, że przyczyn jak zwykle jest wiele. Trump trafił do grupy białych wyborców klasy średniej, którzy w znacznym stopniu zostali zmarginalizowani w przestrzeni dyskursu politycznego Demokratów. Podkreśla się wielką rzeszę tzw. cichych wyborców Trumpa, którzy w obawie przed ostracyzmem społecznym, wyrazili swoje zdanie dopiero przy urnie wyborczej. Przeważyły także personalne zastrzeżenia względem Hilary Clinton związane z brakiem zaufania, podejrzanych kontaktów ze światem biznesu i polityki oraz stosunkowo miernych sukcesów pomimo blisko 30-letniej obecności na szczytach władzy. Do tego drażniący brak pokory, oparty na fałszywych (jak się okazało) prognozach wyborczych, lansowany przez demokratyczne media stworzył podstawy do zirytowania nawet najbardziej niezdecydowanych. Pomimo tego, wyborcy w wielkich miastach są szczerze poruszeni, nie mogąc uwierzyć, że marzenia o pierwszej kobiecie w Białym Domu rozwiały się tak szybko. Pojawiają się głosy gniewu względem Demokratów, a także samego Trumpa, ale słychać też wezwanie do rozsądku. „Dajmy mu szansę. Nic nam innego nie pozostało”. Sen miliardera trwa.
Mateusz Piątkowski – doktorant w Katedrze Prawa Międzynarodowego i Stosunków Międzynarodowych Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Łódzkiego. Stypendysta Chicago–Kent College of Law