Macron wobec Rosji. Co Francja zyska na nowym resecie? [ANALIZA]

Francuz, Alexis de Tocqueville, był autorem wielkiej “biografii” Ameryki; jej wielkość polega na tym, że dziś jest ona niemal tak samo aktualna, jak w chwili gdy ogłoszono ją pierwszy raz drukiem. Inny Francuz, markiz de Custine, oddał nam równie imponujące usługi jeśli idzie o zrozumienie Rosji – tej “wiecznej Rosji”, o której mamy prawo mówić bez względu na to, czy myślimy o kraju Piotra Wielkiego, Breżniewa czy Putina. Tocqueville sprawia wrażenie rozdartego względem obiektu swoich dociekań: Stany Zjednoczone fascynują go i niepokoją zarazem; u jego rodaka nie ma miejsca na taką ambiwalencję. Praca de Custine’a jest ostrzeżeniem przed Rosją – miejscem, gdzie “nic nie jest prawdziwe i wszystko jest możliwe”. Oczywiście, sardoniczny Oscar Wilde dorzuciłby z uśmiechem: “wszystko, oprócz zmiany na lepsze”.

Prezydenci Francji i Rosji / fot. AFP

Autor: Marcin Giełzak

W zmianę na lepsze zdaje się jednak wierzyć obecny francuski prezydent. To przekonanie, jak sądzę, nie wypływa z jego zrozumienia “wiecznej Rosji” (twitterowe komentarze o hiperborejskim wkładzie w  Oświecenie pokazują, że nie jest ono najgłębsze), ale z jego religijnej wprost wiary w la France eternelle. A także, rzecz jasna, we własną gwiazdę. W istocie, “jupiterska” prezydentura Macrona, zorientowana na chwałę i “promieniowanie w świecie”, sprawia czasem wrażenie awanturniczej rekonstrukcji historycznej Grand Siècle’u. Emmanuel Macron szuka wielkości. Swojej własnej? – zapytałby ktoś złośliwy. Tak, z pewnością. Ale przede wszystkim – Francji. To, czy znajdzie ją jako europatriota czy francuski nacjonalista, jako ten, który ocali Unię czy jako ten, który ją pogrzebie, jest dla niego mniej istotne. Polityczne zwroty w relacjach z USA i Rosją, mocarstwowe gry w Afryce, otwarcie na Chiny, krucjata klimatyczna, próby wzięcia UE w dowództwo, wszystko to musi dawać francuskiemu przywódcy poczucie, że to właśnie on, pierwszy od czasów Mitteranda, a może de Gaulle’a, kocha wielkość na tyle, by chcieć i umieć ją przywrócić swojej ojczyźnie. “Francja nie może być Francją bez wielkości”, napisał generał. Ale grandeur Filipa Augusta, Ludwika XIV, Napoleona, a nawet Clemenceau nie jest już jej dostępna, a przynajmniej – nie bez Europy i jej potencjału. “Make France Great Again”. Tak brzmi prawdziwa dewiza polityki zagranicznej obecnego prezydenta Republiki, w tym także – a może przede wszystkim – jego polityki unijnej.

Gdy zatem 19 sierpnia, w malowniczym Fort de Bregancon, Macron siadał do stołu z Władimirem Putinem mógł uważać takie posunięcie za tryumf myśli nad moralnością, zwycięstwo sztuki państwowej nad amatorską moralistyką. Optyka rosyjskiego przywódcy jest z pewnością podobna, on także uznałby zapewne, że kierowanie się czymkolwiek innym niż oświeconym interesem własnym jest rzeczą  niegodną poważnego państwa. Do sposobu myślenia Putina lepiej pasuje mi jednak inny cytat, tym razem z Ludwika XIV: “dyplomaci przydają się, aby zająć przeciwną stronę rozmową, podczas gdy ja zajmuję się przygotowaniem armii do wymarszu”.

Powiedzieliśmy jednak, że gra idzie tu o interes, konkret, zysk. Nietrudno zgadnąć, czego chce Kreml. Koncert życzeń z pewnością zaczyna się od woli powrotu do koncertu mocarstw (czyli do G7), dalej: zniesienia sankcji, wreszcie: akceptacji przynajmniej części nabytków terytorialnych uzyskanych kosztem Ukrainy oraz utrwalenia “Nowej Jałty”, w ramach której Zachód uzna kraje dawnego ZSRS za wyłączną strefę wpływów rosyjskich. Czego jednak chce francuski rząd?

Kiedyś mawiano, że NATO powstało “to keep Americans in, Russians out and Germans down”. Uważam, że Macron wolałby inny układ sił: “Americans out, Russians in, Europeans down”. Osoby obdarzone dobrą pamięcią mogą powątpiewać w anty-amerykanizm Macrona. Czy nie spotykał się on swego czasu z Trumpem częściej niż jakikolwiek inny zachodni przywódca? Czy nie czarował go wojskowymi paradami i toastami wznoszonymi na wieży Eiffla? Polityka, jak historia, wymaga jednak nie tylko pamięci, ale i swoistego słuchu, wyczucia. Posunięcia Macrona wobec USA należy, moim zdaniem, rozczytywać identycznie, jak jego politykę unijną. Trump byłby równie dobry, albo i lepszy niż Obama, gdyby był równie oddanym, jak ostatni Demokrata w Białym Domu sojusznikiem francuskim. Żadne kryteria etyczne nie grałyby w wtedy najmniejszej roli, a opisywany przez media ‘bromance’ trwałby w najlepsze. Skoro jednak Waszyngton przestał wspierać Paryż w jego polityce afrykańskiej i irańskiej, skoro odmówił pieniędzy, żołnierzy i dyplomatycznego wsparcia, to przestał być sojusznikiem, a stał się problemem.  Jego waga wydaje się tym większa, że amerykański unilateralizm może zagrażać  francuskiej suwerenność. A trzeba wiedzieć, że dla Francuza suwerenność jest równie święta, jak dla Polaka niepodległość. Francja niesuwerenna, niemocarstwowa, to Francja bez wielkości, a zatem jak ustaliliśmy, to nie-Francja, anty-Francja, coś mniej niż Francja.

Nie wydaje się przypadkiem, że Macron chętnie kontrastuje dwie szkoły polityki zagranicznej: “gaullistowską”, której sam czuje się adeptem oraz “atlantycką”, którą wmawia swoim poprzednikom: Sarkozy’emu oraz Hollande’owi. W jego oczach ci dwaj politycy, otoczeni przez zaczadzonych “importowanym neokonserwatyzmem” doradców, których podsuwał im francuski “deep state” (tak, Macron cytuje tutaj Trumpa), wyrzekli się suwerenności na rzecz wzmacniania sojuszu z USA. Sarkozy przywrócił Francją do struktur NATO, cofając decyzję samego de Gaulle’a. Następnie poszedł na wojnę z Libią – identycznie zresztą, jak Hollande na wojnę z Syrią – nie w służbie francuskich interesów, ale w imię amerykańskich abstrakcji o “budowie demokracji”, “interwencji humanitarnej” i tym podobnych. To zupełnie jakby Richelieu chciał walczyć o “prawdziwą wiarę” raczej niż o nabytki w Rzeszy czy Niderlandach. Warto pamiętać, że “wilsonizm”, rozumiany jako utopijna misyjność w polityce międzynarodowej, to we Francji obelga. Ten opór wobec wojen prowadzonych przez poprzedników nie jest objawem pacyfizmu, ale nacjonalizmu. Macron jeszcze kilka dni temu zapewniał, że gdyby Assad przekroczył “czerwoną linię” i użył broni chemicznej, wydałby rozkaz bombardowania Syrii nawet gdyby żadnej inny kraj go w tej mierze nie poparł. Równocześnie jednak, niemal na tym samym oddechu, skrytykował Hollande’a za to, że ten tak ostro postawił wymóg obalenia syryjskiego prezydenta jako podstawę do jakiekolwiek powojennego ładu. Niekonsekwencja? Wręcz przeciwnie. Dla Macrona bombardować albo nie, popierać Assada albo go obalić to nie są niezmienne kwestie moralności, ale płynne zagadnienia interesu. “Neokonserwatyści” ten bezwzględny realizm i suwerenizm odrzucają.  Ich intelektualne credo wyłożyła autorka głośnej pracy “Powrót barbarzyństwa w XXI wieku” Thérèse Delpech, rzeczniczka bliskiego sojuszu z USA, zwolenniczka interwencji w Iraku. Ta specjalistka w dziedzinie studiów strategicznych broniła tezy o niemożności koegzystowania liberalnych demokracji z reżimami i ruchami autorytarnymi i totalitarnymi, ogniskami tytułowego “barbarzyństwa”. Delpech za jeden z takich reżimów uważała putinowską Rosję.  Ludzi o podobnym profilu ideowym, przynajmniej w zasadniczym punkcie orientowania się na Waszyngton, w Quai d’Orsay jest więcej. Dla ludzi pokroju Macrona taka polityka to anty-polityka; jemu imponuje trzeźwość Burbonów, a nie romantyzm Bonapartych.

Stosunek “neokonserwatystów” do USA nie wyczerpuje przyczyn niechęci Macrona. Nie jest tajemnicą, że establishment wojskowy i dyplomatyczny patrzy niechętnie na flagowe projekty Prezydenta Republiki: odrzuca wizję armii europejskiej, preferuje bowiem współpracę wojskową z Anglosasami; krytykuje parcie Pałacu Elizejskiego ku autorskiej polityce na obszarze Afryki, preferują stare sojusze i sprawdzone metody; nie jest zupełnie wrogi względem Rosji, ale pozostaje nieufny i niechętny wobec gwałtownej zmiany polityki. Innymi słowy, “atlantyści” niweczą wielkościowe plany prezydenta. Wbrew nim i Amerykanom Macron postanowił zatem znaleźć przeciwwagę w postaci Rosji.

Ten “gaullistowski” manewr ma osłabić zależność wobec USA i dać Paryżowi nieco głębi strategicznej. Podobnie jednak, jak w przypadku polityki de Gaulle’a z lat 1943-1945 będziemy tu mieli do czynienia raczej z handlem niż sojuszem. Jak celnie zauważyła badaczka z Columbia University, Kimberly Marten, obecne relacje francusko-rosyjskie da się podsumować frazą: “connaître bien et aimer quand même” (czyli: dobrze się znajdą, a mimo to się lubią). ‘Financial Times’ cytowało anonimowego francuskiego dyplomatę, który użył słów prostszych: “uzyskać od Rosji ile się da, bez ustępstw w krytycznych obszarach”. Co może być przedmiotem owego handlu; co Francja chciałaby “uzyskać”? Na odcinku bliskowschodnim Kreml może być sojusznikiem w walce z siłami międzynarodowego dżihadyzmu, partnerem w wypracowaniu rozwiązania dla konfliktu w Syrii, które zabezpieczy interesy jej dawnej metropolii oraz pośrednikiem w rozmowach z Iranem służących deeskalacji kryzysu związanego z proliferacją nuklearną. Zwłaszcza w tej ostatniej kwestii stanowisko Francji bliższe jest rosyjskiemu aniżeli amerykańskiemu. Przystąpienie rosyjski do paryskich porozumień klimatycznych również mogło być częścią pakietu. Możno ono być odczytane jako sukces propagandowy Macrona – pokazuje jego sprawstwo w kwestiach, którymi żyje cały glob. Wydaje się ponadto, że Pałac Elizejski chce uzyskać maksymalnie dużo od Putina teraz, gdy losy waszyngtońskiej administracji są niepewne, czeka ją bowiem wyborcza weryfikacja. Jeśli Trump uzyska re-elekcję nie będzie już musiał obawiać się opinii polityka pro-kremlowskiego i może zawrzeć z Rosją dowolny układ w kwestii Syrii, Iranu czy Ukrainy ponad głowami Europejczyków. Wtedy jakakolwiek gra dyplomatyczna Francji byłaby comme la moutarde après dîner.

Nie mniej ważny jest dla Macrona teatr afrykański. Gdy on sam testuje “pivot kontynentalny”, Putin już na dobre zaangażował się w “pivot afrykański”. Rosyjska “dyplomacja kanonierek” w sposób dość wyraźny narusza tradycyjną francuską strefę wpływów na Czarnym Lądzie. Dawne afrykańskie części składowane francuskiego imperium kolonialnego, poszerzone o nowe “zdobycze” (Kongo, Rwanda, Burundi) stanowią obszar większy i ludniejszy od Unii Europejskiej. Jest to zatem drugi, obok UE, power base Francji. W wielu spośród tych państw walutą jest nadal frank, nadal stacjonują tam francuskie wojska, nadal życie gospodarcze i polityczne jest w dużej mierze podporządkowane interesom Paryża. Nie mniej, Francja Macrona nie jest Francją Ludwika XIV czy Napoleona – jej zasoby i możliwością są ograniczone, nawet w zakresie panowania nad własnymi eks-koloniami. Bogaty w zasoby naturalne obszar Françafrique jest zatem obiektem ekspansji chińskiej oraz rosyjskiej. By zobrazować to konkretnym przykładem: Kreml angażuje się finansowo i militarnie (oczywiście w sposób nieformalny) w Republice Środkowej Afryki, dawnej francuskiej kolonii. Doprowadziło to do starć obydwu mocarstw w Radzie Bezpieczeństwa ONZ i do medialnej wymiany nieuprzejmości, której punktem kulminacyjnym było (raczej fałszywe) oskarżenie francuskiego wywiadu o zamach na trzech rosyjskich obywateli przebywających na terenie RŚA. Dlaczego Moskwa, której zależy na poprawie relacji z Francją w imię dzielenia Zachodu decyduje się na taki manewr? Być może chodzi o złoża diamentów i złota, na których tamtejsza kleptokracja chce położyć rękę. Równie dobrze może być to sprawa prestiżu: Rosjanie próbowali podważać pozycję Paryża w tamtym regionie jeszcze w czasach sowieckich. Niewykluczone jednak, że jest to temat zastępczy: Putin pokazuje Macronowi, że może mu zaszkodzić, zatem lepiej będzie dla wszystkich, jeśli się porozumieją. Francja, która jest obecnie zaangażowania na kilku frontach jednocześnie (przeciw Al-Kaidzie w Somalii i na wielkich połaciach Sahelu i Sahary, przeciw Boko Haram w Nigerii, przeciw ISIS w Iraku i Syrii, w kraju w ramach operacji Sentinelle….) nie przyjęła z radością konieczności przedłużenia zwiększonej obecności wojskowej w RŚA (niezbędny był bowiem kij, tak aby tamtejszy elity nie uznały, że Francji brak woli), nie planowała też zapewne wzrostu wydatków na wsparcie rozwojowego tego kraju, teraz służące wyłącznie “przelicytowaniu” Rosji (ale wskazane było też zaoferowanie marchewki; Afrykanie umieją liczyć: Francja jest niemal dwukrotnie większą gospodarką od Rosji).

Pogłębiając imperial overstretch Francji, Rosjanie mogą jednak liczyć, że łatwiej skłonią ją do kompromisów.  Za czasów Hollande’a czy Sarkozy’ego oczywistym było, że niedostatki sił własnych lewarowano siłami Anglosaskimi, a nie ustępstwami wobec Putina. Być może obecny lokator Pałacu Elizejskiego doszedł jednak do wniosku, że Trump odrzucił jego awanse, bowiem w ramach polityki “America First” nie ma miejsca na wspieranie francuskiej polityki w Afryce – czy gdziekolwiek indziej. Potwierdzałyby to fakty, m.in. odmowa Waszyngtonu dla zaangażowania w misję stabilizacyjną w Republice Środkowej Afryki. Również Anglia, pogrążona w Brexicie i zajęta głównie sama sobą, nie wydaje się najpewniejszym aliantem. Czy w związku z tym Paryż uznał, że najlepiej będzie zawrzeć “Entante Cordiale” z Rosją, które zagwarantuje poszanowanie interesów obydwu stron w Afryce, skoordynuje ich wysiłki na Bliskim Wschodzie, jednocześnie odciągając Kreml od sojuszu z Chinami w kierunku szerszego porozumienia z Francją i Niemcami? W ten sposób Macron nie tylko zneutralizowałby zagrożenie rosyjskie, rozproszył widmo “Russafrique”, ale także utrudniłby grę Pekinowi.

Zanim jednak pochwalimy przenikliwość gry prezydenta Republiki zadajmy sobie pytanie, czy oby na pewno pojmuje on specyfikę partnera, jakim jest Rosja. Dotychczasowe doświadczenie uczy, że kolejne ‘resety’ przynoszą efekt odwrotny do zamierzonego. Zamiast cywilizować rosyjską politykę, czynią ją jeszcze brutalniejszą, bowiem Kreml ma podstawy sądzić, że wszelkiego rodzaju sankcje będą miały charakter przejściowy. Tak jak wcześniej Amerykanie uczynili agresję na Gruzję opłacalną, atak dziś Francja pokazuje, że opłacalna była napaść na Ukrainę. Taka postawa Wolnego Świata będzie skłaniać Rosję do dalszego testowania zachodniego systemu sojuszy. Jutro może przyjść czas na Estonię albo Łotwę, pojutrze – na Polskę. Jaką mamy gwarancję, że po złożeniu stosownych not protestacyjnych i nałożeniu sankcji, prędzej czy później, nie usłyszymy znowu słów o nieodzowności Rosji dla “kontynentalnej architektury zaufania” albo o nadrzędności globalnych trosk, takich jak wzrost potęgi Chin? Taki nowy “duch Locarno”, podwójny standard jakości europejskich granic to działanie na rzecz rozkładu zachodniej architektury bezpieczeństwa. Francja zamiast uspokajać sytuację w Europie, pokłada pod nią ogień. Nie powinniśmy też być szczególnie zdziwieni, gdy media będą donosić o kolejnych ofiarach zatrucia polonem w europejskich stolicach albo o jeszcze bardziej zuchwałych próbach ingerencji w demokratyczne wybory. Putin z pewnością nie porzuci dobrej inwestycji, jaką jest partia Marine Le Pen w imię czasowej poprawy relacji z Macronem. Eksport destabilizacji to już tradycyjna rosyjska polityka, a Francja zmagająca się z islamizmem, Żółtymi Kamizelkami, wzrostem poparcia dla sił skrajnych na prawicy i lewicy, może się niebawem okazać jednym z głównym importerów. Tymczasem uodpornienie społeczeństwa na rosyjskie machinacje i propagandę, w sytuacji gdy jego demokratyczni przedstawiciele legitymują Rosję jako partnera równie dobrego, jak każdy inny, będzie bardzo trudne.

Na marginesie – choć sprawa marginalną z pewnością nie jest – można nadmienić, że nie bez wpływu na optykę Macrona może być opinia wielkiego biznesu... Kolos petrochemiczny Total, największa z francuskich firm, to jednocześnie największy zagraniczny inwestor na rosyjskim rynku. Inny narodowy champion, ENGIE Group (powstały z fuzji Suez i Gaz de France) jest udziałowcem w Nord Stream 2. Z kolei sieć supermarketów Auchan to największy prywatny pracodawca w Rosji. Ważny gracz na rynku zbrojeniowym, Thales, współdziała ze wschodnim partnerem przy budowie jednego z flagowych projektów Kremla – samolocie pasażerskim Irkut MC-21. Tę listę można by jeszcze wydatnie rozbudować, ale ważniejsza od niej będzie prosta konstatacja: każda z powyższym firm ucierpiała, gdy Zachód nałożył sankcje na Rosję i teraz oczekują one od swojego prezydenta pewnych działań osłonowych. Należy zakładać, że przy okazji wyborów będą go z efektywności w tym zakresie rozliczać.

Jeszcze bardziej niepokojąca niż wyrywność francuskich elit finansowych jest jednak skłonność ich elit politycznych do polityki faktów dokonanych i brak troski o to, co z takiego poczynania wynika dla sojuszników. Ta odmiana sacro egoismo, której Emmanuel Macron patronuje jest większymzagrożeniem dla europejskiej jedności niż jakiekolwiek działania Viktora Orbana. Jeśli do zarzutu narodowego egoizmu, dopiszemy gospodarczy protekcjonizm i antyamerykanizm (gdy dla blisko połowy krajów Unii Ameryka jest najważniejszym gwarantem bezpieczeństwa) będziemy musieli dojść do wniosku, że Republika, taka jaką jest obecnie, stanowi wysoce problematycznego kandydata na lidera wspólnoty europejskiej. Warto nadmienić, że opór względem przywództwa Paryża nie jest domeną wyłącznie wschodniej flanki Unii Europejskiej z Polską na czele. Także i inne kraje dostrzegają, że cele francuskiej polityki wymagają nie tylko Americans out, Russians in, ale i Europeans down. Francja w nikim, poza Niemcami, nie widzi dziś partnera, pozostałe kraje mają być realizatorami jej polityki i dostarczycielami zasobów. Bunt podnoszą zatem Włochy, gdzie antyfrancuski uraz ma silną historyczną podbudowę, a zmajoryzowanie ekonomiczne i polityczne przez silniejszego sąsiada jest widoczne gołym okiem. Niezadowolnie okazują już nawet mniejsze kraje na północy pod nieformalną komendą Holandii, które wyraźnie oponują przeciw pogłębianiu integracji i francusko-niemieckiego dyryżyzmu wewnątrz Eurozony. O ile niepokoje na południu i wschodzie można przepracować propagandowo jako pohukiwania populistów z “niedojarzałych” demokracji, o tyle trudno w tej roli obsadzić elity polityczne Beneluksu i Skandynawii. Byłoby doprawdy ironią, gdybyśmy po latach martwienia się o to, czy Europejczycy zaakceptują przywództwo niemieckie, oglądali dezintegrację wspólnoty za sprawą ekscesów przywództwa francuskiego.

Nie może ulegać wątpliwości, że długofalowym celem polityki rosyjskiej jest zniszczenie europejskiej jedności poprzez rozgrywanie egoizmów narodowych państw członkowskich, zwłaszcza tych najsilniejszych. Podobnie, możemy bezpiecznie założyć, że najpewniejszym sposobem na rozbicie UE od środka, będzie zdanie jej na dyktat francusko-niemiecki nieuwzględniający interesów innych państw. Powiedzieliśmy tymczasem, że wielkość Francji jest możliwa wyłącznie w szerszym kontekście europejskim. Mamy więc paradoks, który pewnie zadziwiłby samego Richelieu: konsekwentnie wybierając interes własny, Francja będzie sobie zaszkodzić; wybierając interes wspólnotowy – może wiele zyskać w kategoriach siły, pozycji i “promieniowania w świecie”. Skutki każdej innej polityki, jak już bywało w historii, w pierwszej kolejności poniesiemy niestety my, mieszkańcy środkowej Europy; w dalszej jednak – poniosą je niechybnie również sami Francuzi.

Marcin Giełzak – Publicysta, przedsiębiorca, członek rady think-tanku Ambitna Polska, autor książek „Crowdfunding. Zrealizuj swój pomysł na wsparciem cyfrowego tłumu” (wraz z Bartoszem Filipem Malinowskim) oraz „Antykomuniści lewicy”.

Redakcja

Serwis Obserwator Międzynarodowy, jest niezależnym tytułem prezentującym wydarzenia i przemiany zachodzące we współczesnym świecie.

No Comments Yet

Comments are closed