Pod koniec czerwca Brytyjczycy zadecydują w referendum, czy chcą pozostać w Unii Europejskiej. Wyrównane sondaże nie dają dziś odpowiedzi na to pytanie, choć zaledwie kilkanaście miesięcy temu poparcie dla pozostania w UE (REMAIN) znacznie przewyższało sympatię dla wystąpienia ze wspólnoty (LEAVE). Czy atmosfera kryzysu migracyjnego, trudna sytuacja gospodarcza strefy euro i tradycyjnie chłodne podejście do UE obniżą brytyjski barometr na tyle, aby doprowadzić do brexitowego sztormu w europejskim ładzie?
Autor: Katarzyna Sobiepanek
Wzburzone wody eurosceptycyzmu
Premier David Cameron obiecał referendum w styczniu 2013 roku, pomysł przeprowadzenia plebiscytu przewijał się jednak od ponad dwóch i pół dekady. Od czasu przymusowego wyjścia Wielkiej Brytanii z ERM i podpisania przez premiera Johna Majora Traktatu z Maastricht rosło grono eurosceptyków przekonanych, że w 1975 roku – w pierwszym unijnym referendum – Brytyjczycy głosowali za dołączeniem do wspólnego rynku, nie do europejskiego superpaństwa. Dalsza ewolucja Unii w kierunku zacieśniania integracji politycznej i euroentuzjazm New Labour połączony z przymiarkami do przyjęcia euro wzmacniały opór konserwatystów, którzy – wzorem Margaret Thatcher – tratowali integrację europejską raczej jak zło konieczne towarzyszące realizacji interesów gospodarczych. Od frustracji Unią Europejską silniejsza była tylko ich złość na przegrywane seriami wybory.
Przejmując stery opozycyjnej wtedy partii, David Cameron obiecywał w 2005 roku, że przestanie „w kółku gadać” o Unii Europejskiej. Nie udało się. Naznaczone kryzysem gospodarczym, długiem i deficytem ostatnie lata rządów New Labour wraz z niespełnioną obietnicą referendum w sprawie przyjęcia lizbońskiego Traktatu podkopały i tak już słabą wiarę w Unię wśród mieszkańców Wysp. Eurosceptycyzm ponownie stawał się modny, co w połączeniu z rosnącą popularnością populistycznej UKIP przekonało Davida Camerona, że nadchodzi czas powrotu antyunijnej retoryki.
Premier zaczął od tworzenia międzynarodowej koalicji podobnie myślących ugrupowań i opuszczając szeregi centrowej frakcji EPP tuż po wyborach do Parlamentu Europejskiego w 2009r, zasygnalizował nowy kurs w relacjach UK-UE. Po połowicznie wygranych wyborach – władzą musiał dzielić się z Liberalnymi Demokratami – przystąpił do ofensywy. W grudniu 2011 roku zawetował wspólnie z Czechami pakt fiskalny. W kraju zaś przeforsował ustawę, która nakazywała przeprowadzenie referendum w przypadku prób transferu kolejnych uprawnień do Brukseli. Partia domagała się jednak więcej, a w Izbie Gmin pojawiały się nowe projekty ustaw nakazujących natychmiastowe oddanie wyborcom decyzji o dalszych losach członkostwa w UE.
Postulat reformy relacji z Brukselą awansował wkrótce do rangi najważniejszego punktu programu wyborczego i kluczowego elementu zarządzania partią. W pierwszym aspekcie Cameron odniósł sukces. Obiecując wyborcom referendum poprzedzone renegocjację warunków członkostwa w UE, dał konserwatystom nieoczekiwane samodzielne zwycięstwo w maju 2015 roku. W drugim aspekcie przysporzył sobie jednak wielu wrogów. Po kilku latach podsycania antyeuropejskich nastrojów, premier stanął przed dylematem, czy domagać się w czasie renegocjacji całkowitego odrzucenia politycznych aspektów integracji i czerpania korzyści jedynie ze wspólnego rynku. Takiego obrotu sprawy spodziewali się eurosceptycy, ale ogłaszane na próbę żądania Camerona spotkały się ze zdecydowanym sprzeciwem Niemiec, a za nimi większości państw członkowskich. Wiedząc już, że Europa odrzuci żądania statusu satelity, Cameron podjął ryzyko przystania na nieznaczną reformę – cień własnych żądań sprzed miesięcy.
Burza w konserwatywnej szklance wody
Wszystkie postanowienia porozumienia wynegocjowanego przez Davida Camerona z przedstawicielami Unii Europejskiej w lutym 2016 r. zostały przeanalizowane i skrytykowane na pierwszych stronach brytyjskiej prasy. Sondaże pokazują, że w świadomości Brytyjczyków utkwił fakt, że premier wynegocjował niewiele. Ale jednocześnie nawet niektórzy eurosceptycy przyznają, że więcej wywalczyć się na tym etapie nie dało. Ponadto, w dniu referendum, 123 dni od podpisania ostatecznej wersji porozumienia, niewielu wyborców będzie pamiętało szczegóły, bo pytanie referendalne nie dotyczy oceny renegocjacji, tylko całokształtu relacji Wielkiej Brytanii i UE.
Dziś dwie rzeczy są pewne: Unia Europejska nie cieszy się dobrą prasą na Wyspach, ale większość Brytyjczyków zawsze flegmatycznie i trzeźwo kalkuluje wpływ decyzji politycznych na bezpieczeństwo i stan własnych portfeli. Argument współpracy w zwalczaniu terroryzmu w niepewnych czasach otaczających Europę konfliktów powinien więc pracować na rzecz pozostania w UE. Ponadto Brytyjczycy nie lubią rewolucji – jak pokazały ostatnie wybory parlamentarne i szkockie referendum niepodległościowe w razie niepewności głosują raczej za status quo. Rządząca Szkocją SNP zapowiada też, że jeśli Anglicy przegłosują wyjście z UE, Szkoci będą domagali się drugiego referendum niepodległościowego i rozbiją Zjednoczone Królestwo.
Z drugiej jednak strony, kampania przed referendum, o które walczono latami, angażuje przeciwników UE dużo silniej niż jej zwolenników. Kampanię namawiającą do pozostania czeka więc więcej pracy przy przekonywaniu wyborców, żeby pofatygowali się do udziału w referendum. Część analityków właśnie tu upatruje głównej słabości kampanii REMAIN.
Większość podkreśla też, że podczas, gdy koszty członkostwa w UE bardzo prosto wyliczyć i zobrazować – w Internecie krąży na przykład grafika informująca, że co tydzień Wielka Brytania płaci do UE równowartość ceny wybudowania jednego nowoczesnego szpitala – to korzyści z członkostwa trudniej ująć w praktyczne, a zarazem chwytliwe, hasła. Boleśnie przekonała się o tym Partia Liberalnych Demokratów – jedyna główna partia promująca przed wyborami parlamentarnymi korzyści z członkostwa z UE, po nich zmniejszyła reprezentację w Izbie Gmin z 57 do 8 mandatów. Po stronie łatwości przekazania komunikatu to kampania LEAVE zdobywa kolejny punkt. Tutaj jednak pojawia się problem, bo komunikat opcji LEAVE po niespełna miesiącu trwania kampanii nadal nie jest spójny.
Kampania Leave.EU – wspierana finansowo przez sponsora UKIP Arrona Banksa i firmowana m.in. przez Nigela Farage’a, oraz jej odprysk, ruch Grassroots Out, pod którego parasolem działają skrajni eurosceptycy różnych partii – przyjęła strategię identyfikowania Unii Europejskiej z falą migracji, a więc ograniczeniem miejsc pracy dla Brytyjczyków, obciążeniami dla systemu edukacji i opieki zdrowotnej. Mocno akcentuje się także rzekomą gotowość Unii Europejskiej do przyjęcia w swoje szeregi Turcji, co w dyskursie Leave.EU przeistacza się w perspektywę zalania Wysp przez uciekających z Syrii dżihadystów, którym w ciągu kilku lat uda się zdobyć unijny paszport. Leave.EU w przyszłości Wielkiej Brytanii poza UE widzi za to szansę odzyskania kontroli nad granicami poprzez wprowadzenie systemu imigracyjnego opartego na punktach za pożądane umiejętności. Obiecuje także odbudowanie międzynarodowej pozycji mocarstwa, dzięki specjalnym relacjom z państwami Wspólnoty Brytyjskiej i swobodnemu handlowi z całym światem.
Druga grupa, Vote Leave, ma szersze i mniej populistyczne zaplecze. Przewodzi jej m.in. pięciu członków gabinetu Davida Camerona oraz najpopularniejszy po Cameronie konserwatywny polityk, burmistrz Londynu Boris Johnson. W kampanii Vote Leave skupia się na argumentach suwerennościowych, podpierając je przekonaniem, że Wielka Brytania po wystąpieniu z UE zachowa korzyści z członkostwa we wspólnym rynku, szybko podpisze umowy o wolnym handlu z głównymi światowymi gospodarkami, nadal będzie pełnić funkcję centrum finansowego, a przede wszystkim pokaże Europie jak wychodzi się z gospodarczej stagnacji. Opcja ta między wierszami sugeruje także, że głosowanie za wystąpieniem z UE może doprowadzić do nowych negocjacji i pozostania we wspólnocie na podstawie dużo luźniejszego związku niż ten wynegocjowany przez Davida Camerona.
Taką sugestię zdecydowanie odrzuca rząd, twierdząc, że miesiące negocjacji pozwoliły wypracować optymalne porozumienie korzystne zarówno dla Unii, jak i dla Brytyjczyków. Ideę drugiego referendum neguje także Unia Europejska.
W pierwszych dniach kampanii premier starał się przekonać, że głosowanie za wystąpieniem z UE to „skok w przepaść”, dzięki czemu opozycjoniści ochrzcili jego działania jak „projekt lęk”. Kolejnym krokiem było opublikowanie dokumentu podważającego możliwość przyjęcia przez Wielką Brytanię wobec UE pozycji Norwegii, Szwajcarii, Kanady lub Turcji. Czytamy w nim, że w zamian za pełny dostęp do wspólnego rynku, trzeba by zaakceptować swobodny przepływ osób, przestrzegać unijnych regulacji bez prawa głosu, na nowo wynegocjować umowy o wolnym handlu z 53 państwami spoza UE, co zajęłoby 10 lat i nie gwarantowało utrzymania obecnych warunków. Ponadto, aby Brytyjczycy zachowali prawa do pracy, mieszkania i podróżowania do innych państw UE na takich samych zasadach jak obecnie, musieliby dać niemal na pewno takie same prawa obywatelem innych państw UE.
Obok obalania argumentów grup LEAVE, Downing Street stara się podtrzymać zaufanie społeczne do premiera Camerona, którego dotychczasowe wysokie notowania opierały się m.in. na konsekwencji, zarządzaniu gospodarką, zaufaniu do umiejętności planowania i przewidywania. Fakt, że opozycyjna Partia Pracy tkwi w tożsamościowym kryzysie pomogą, choć jednocześnie poczucie braku rywala zdolnego konkurować z konserwatystami o władzę rozluźnia więzi lojalności między premierem a tymi konserwatystami, którzy inaczej patrzą na kwestie europejskie. Premier cały czas stara się stworzyć wrażenie, że kontroluje sytuację. Obok pozostania w UE ma w tym jeszcze inny interes – utrzymanie jedności Partii Konserwatywnej, a po zapowiadanej dymisji przed następnymi wyborami, utorowanie drogi dla popieranego przez siebie następcy.
Wyniku referendum nie sposób przewidzieć, a Wielką Brytanię czeka trudna i szczególnie dla Partii Konserwatywnej bolesna kampania, której konsekwencje odbiją się także na kursie funta i interesach brytyjskich firm. Biorąc jednak po uwagę historię brytyjskich relacji z UE: konieczność podkreślania na każdym kroku własnej suwerenności, ale jednak stopniowe pogłębianiu integracji, a także dotychczasową skuteczność Davida Camerona, wydaje się, że i tym razem Wielka Brytania podąży za swoim przywódcą. Dokąd zmierza jego partia trudno jednak powiedzieć.
Katarzyna Sobiepanek – redaktorka naczelna portalu „UKpolitics po polsku”, dziennikarka, tłumaczka j. angielskiego
Zdjęcia: http://openeurope.org.uk/