Zapraszamy do lektury reportażu Konrada Jęcka, podróżnika i miłośnika Azji, poświęconego żałobie po śmierci króla Tajlandii Bhumibola Adulyadeja, Ramy IX. To fascynująca podróż po Bangkoku w okresie smuty po odejściu władcy.
Autor: Konrad Jęcek z Bangkoku (tekst i zdjęcia)
Tajlandia to jeden z najbardziej popularnych kierunków turystycznych na świecie. Nie dziwi więc to, że zwykle przywodzi na myśl same bardzo pozytywne skojarzenia. Wspaniała pogoda, wyśmienite jedzenie, uśmiechnięci i otwarci ludzie oraz kolorowe ulice to znaki rozpoznawcze tego kraju, które pozostają niezmienne niezależnie od panującej w nim w danym momencie sytuacji politycznej.
Osobiście tego doświadczyłem będąc tam w czasie ostrego kryzysu politycznego, kiedy protestujący próbując wywrzeć presję na władzę najpierw zajęli budynki rządowe, a gdy rząd przeniósł się na największe lotnisko zajęli także je, skutecznie paraliżując na kilka tygodni turystykę (2008 rok). Podobnie, choć tym razem obyło się bez spektakularnych okupacji, było podczas ponownego przejęcia władzy przez wojskową juntę (2014). Stabilizatorem, który sprawiał, że kraj tak dobrze znosił trudne chwile, był panujący nieprzerwanie od 9 czerwca 1946 roku król Bhumibol Adulyadej, Rama IX. Tak się złożyło, że moja kolejna wizyta w Bangkoku (listopad 2016) miała miejsce dokładnie miesiąc po jego śmierci (13 października 2016).
Mając w pamięci to, jak wiele dla Tajów znaczył król oraz z jaką radością zawsze świętowali jego urodziny (5 grudnia), wiedziałem, że będzie to wizyta szczególna. Bardzo byłem ciekaw, jak będzie przebiegało – zwykle bardzo radosne – święto Loy Krathong (w 2016 przypadało 15 listopada). Liczyłem, że będzie to bardzo smutna, ale jednak doskonała okazja do tego, by zobaczyć prawdziwe oblicze kraju i ludzi. Nie pomyliłem się.
Wkrótce po śmierci króla Ramy IX media informowały o ogłoszeniu rocznej (sic!) żałoby. W praktyce oznaczało to dla wszystkich pracowników sfery budżetowej obowiązek noszenia stonowanego, żałobnego stroju (biały lub czarny), a w przypadku służb mundurowych wymaganym minimum była żałobna, czarna kokardka. W kraju – jakby nie było – rządzonym przez wojskową juntę, łatwo sobie wyobrazić wprowadzenie i egzekwowanie takich regulacji. Podobnie zrozumiałe i zapewne także łatwe w przeprowadzeniu było umieszczenie żałobnych plakatów i instalacji w obiekrach użyteczności publicznej – na lotnisku, dworacach autobusowych i kolejowych oraz w bankach. Ogromne wrażenie robiła wielkość powierzchni reklamowej wypełnionej żałobnym przesłaniem. Dodam, że nie mówię tu o 'jakiejś’ powierzchni reklamowej – najczęściej były to najlepsze miejsca – gigantyczne billboardy tuż przy lotnisku i elektroniczne ekrany na ścianach wieżowców w centrum.
Musiało się to wiązać z przeznaczeniem ogromnych środków finansowych na 'żałobną kampanię’. Ale prawdziwych uczuć nie da się kupić, nie da się ich sztucznie wywołać. To, co robiło na mnie wrażenie piorunujące, to żałobne stroje zwykłych ludzi i ich bardzo autentyczne, niewymuszone publiczne okazywanie głębokiego żalu i smutku. Księgi kondolencyjne wystawiane w tak, zdawałoby się, zaskakujących i nietypowych miejscach jak centra handlowe czy przejścia podziemne były zapełnione wpisami i wielokrotnie widziałem ustawiające się przed nimi kolejki chętnych do podzielenia się własnymi żałobnymi przemyśleniami.
Oczywiście wszystkiemu towarzyszył specyficzny, chyba bardziej ogólnoazjatycki niż tajski, folklor. I tak na przykład obowiązkowym elementem przy każdym miejscu żałobnym były tłumy robiące sobie 'selfie’ przed portretem króla otoczonym górą zawsze świeżych kwiatów. Przejście od powagi, żalu i smutku do radosnych uśmiechów i strzelania min przed ołtarzykami zajmowało zwykle chwilę. Z początku myślałem, że w ten sposób zachowują się tylko niezwykle liczni turyści z Chin, ale szybko się przekonałem, że w większości byli to sami Tajowie. W sklepach i na targowiskach pojawił się wysyp żałobnej odzieży – na tysiącach (kolorowych!) wieszaków trudno było znaleźć coś poza czernią i bielą. Na koszulkach napisy po tajsku i anagielsku wychwalające przymioty zmarłego, ale także proste deklaracje jak 'urodziłem się za panowania Ramy IX’. Żałobne wstążki przybierały niezliczoną ilość form – od prostej czarnej kokardki poprzez zdobione (zapewne sztucznymi) brylantami broszki. Dla mężczyzn były ozdobne spinki do mankietów i zapinki do krawatów. Popularne były także czarne silikonowe opaski na rękę, wśród których każdy mógł znaleźć tę, która miała wypisaną najbliższą akurat jego sercu sentencję związaną z królem. Marnej najczęściej jakości zdjęcia zmarłego były relikwią oprawianą w ramki i jednym z bardziej poszukiwanych towarów. Oczywiście wszystko dostępne w jakości i cenie dostosowanej do każdego portfela.
Przed świętem Loy Krathong było wiele dyskusji – znam je tylko z prasy – czy i jak można w zaistniałej sytuacji je obchodzić. Ponieważ zwykle się ono rozciąga na kilka dni wokół pełni księżyca, która jest momentem kulminacyjnym, tym razem było jasne, że do 13 listopada nie mogło być mowy o żadnym świętowaniu. 14 i 15 wyglądało to tak, że obchody były, ale w atmosferze dużo mniejszej radości i w odróżnieniu od tego co widziałem w czasie poprzednich wizyt, wszystko kończyło się bardzo wcześnie. Około godziny 20-21 znikały punkty gastronomiczne, a ludzie rozchodzili się do domów. Mniej było głośnej muzyki i publicznych zgromadzeń. Następnego dnia wszystko wróciło do nowej normy, czyli żałoby. Nawet zwykle głośna i rozpasana okolica Khaosan Road zdawała się być tym razem cicha i wyludniona.
O tym, że żałoba trwała nieprzerwanie przynajmniej przez kolejny miesiąc przekonałem się w czasie kolejnego pobytu na początku grudnia. Jedyną zmianą, jaką udało się mi zaobserwować, było pojawienie się w kilku miejscach portretów Ramy X – nowego króla Tajlandii. Jest to o tyle istotne, że następca tronu jest (w zasadzie był, bo odkąd 1 grudnia oficjalnie zgodził się przyjąć koronę, wszelka krytyka jest bezwzględnie ściganym przestępstwem) postacią dość kontrowersyjną. W Europie media często przedstawiały jego wizerunek mocno odbiegający od powszechnego wyobrażenia o następcy tronu. Jego życiorys też bardziej pasuje do współczesnego liberalnego obyczajowo świata niż do tradycji królewskich rodów. Niemniej, pomimo długiego wahania zdecydował się przyjąć królewskie obowiązki i powrócił do Tajlandii, a na ulicach zaczęły pojawiać się gdzieniegdzie jego pierwsze wizerunki. Zanim nastąpi oficjalna koronacja króla Maha Vajiralongkorna Bodindradebayavarangkuna przyjmującego imię Ramy X-go, odbędzie się (pewnie jeszcze w 2017 roku) ceremonia pogrzebowa Ramy IX. Elementem charakterystycznym królewskich fotografii jest to, że jest ich bardzo niewiele – w zasadzie w obiegu pojawia się raptem kilkadziesiąt ujęć dokumentujących całe siedemdziesięcioletnie panowanie Ramy IX i być może dwa ujęcia Ramy X, obydwa z czasów wczesnej młodości.
Opuszczając pogrążony w żałobie Bangkok zastanawiałem się, jaki będzie, kiedy do niego wrócę – a wrócę na pewno. Czy Rama X stanie się takim samym mężem opatrznościowym jak jego ojciec? Czy zdobędzie zaufanie? Czy i kiedy Tajowie przestaną wspominać Ramę IX? Czas i kolejne wizyty pokażą.
Konrad Jęcek – fotograf, podróżnik, miłośnik Azji, prowadzi bloga Gun For Hire.