Agnieszka Romaszewska: „Biełsat do dziś jest telewizją partyzancką” [WYWIAD]

Z Agnieszką Romaszewską-Guzy, dyrektor Telewizji Biełsat, o 10 latach funkcjonowania Biełsatu, o współczesnej Białorusi i postrzeganiu tego kraju w Polsce oraz o sile propagandy Kremla w całej przestrzeni poradzieckiej, rozmawiają Tomasz Grzywaczewski i Tomasz Lachowski.

Agnieszka Romaszewska / fot. Konrad Jęcek

Pani Dyrektor, rozmawiamy dziś o Biełsacie chwilę po dziesiątej rocznicy powstania stacji. Dekada, która właśnie minęła, była bardzo burzliwa i niewątpliwie ciekawa, ale nie sposób nie spytać o same początki telewizji. Kiedy ogląda się np. film dokumentalny „Droga” mówiący o Biełsacie, to widać w nim bardzo wyraźnie te niesamowicie partyzanckie pierwsze chwile, kiedy rodziła się telewizji. A jak Pani je wspomina?

Pomysł był rzeczywiście partyzancki, początki również, zresztą do dziś Biełsat pozostał, w pewnym sensie, telewizją partyzancką i to jest nasza największa zaleta, a także cecha rozpoznawcza. Na czym to właściwie polega? Dziś to pytanie zadają sobie nasi partnerzy, mam na myśli przedstawicieli Biura Spraw Zagranicznych (Foreign Office) rządu Wielkiej Brytanii, którzy chcą wesprzeć działalność telewizji w zakresie m.in. przeciwdziałania kremlowskiej propagandzie i zaczęli przyglądać się niezwykle wnikliwie funkcjonowaniu Biełsatu, chyba do końca nie rozumiejąc jak to właściwie wszystko działa (uśmiech). Ale żeby w pełni odpowiedzieć na to pytanie, musimy cofnąć się opowieścią do chwili, kiedy jako dziennikarka zaczęłam pojawiać się na Białorusi.

Kiedy to było?

Od 25 lat jestem związana z Telewizją Polską i w 2005 r., kiedy na Białorusi zrobił się szum wokół Związku Polaków na Białorusi, pojechałam do Grodna zrobić materiał o tych wydarzeniach. Poprzedniego szefa Związku, powiązanego z KGB ludzie wyrzucili, a na jego miejsce wybrano młodą nauczycielkę – Andżelikę Borys. To nie spodobało się władzom białoruskim, które zorganizowały jeszcze jeden zjazd Związku, tym razem pod czujnym okiem Mińska, nie dopuszczając na obrady wielu aktywistów. Wtedy właśnie nastąpił rozłam w Związku Polaków na Białorusi i ja zostałam wysłana przez TVP, żeby to relacjonować. Właściwie byłam wtedy jedyną osobą, która posiadała akredytację na Białoruś, jeszcze z czasów wyborów parlamentarnych w 2004 roku. Materiały robiłam w ten sposób, że przejeżdżałam codziennie granicę, wóz satelitarny TVP stał w Kuźnicy Białostockiej, stamtąd przekazywałem informację do Warszawy i wracałam z powrotem do Grodna. W pewnym momencie powstało zagrożenie, że z powrotem już mnie na Białoruś nie wpuszczą, zdecydowałam się tam zostać, i tak z wyjazdu na tydzień zrobiło się kilka miesięcy. W październiku 2005 r. TVP zdecydowała się zaś na otwarcie placówki na Białorusi, którą to ja miałam poprowadzić.

Placówka Telewizji Polskiej to jednak wciąż nie Biełsat. Jak zatem doszło do powstania stacji?

Tak, to jeszcze nie był Biełsat, ale ten wstęp pokazuje dobrze z kolei moją własną drogę, którą musiałam przejść do pojawienia się pomysłu powołania takiej telewizji – tworzonej przede wszystkim przez Białorusinów dla Białorusinów. Jesienią 2005 r. przeczuwałam zresztą, że może być trudno wrócić na Białoruś, powoli zaczynała się tam gorączka przed wyborami prezydenckimi z 2006 r., a 13 grudnia 2005 r. – symboliczna data, prawda? – zatrzymano mnie na lotnisku w Mińsku, mówiąc, że dalej przejść nie mogę. W ten sposób stałam się „korespondentem na Białorusi,  na wygnaniu w Warszawie”, co z kolei stanowiło nie lada kłopot dla mojego szefostwa w Telewizji Polskiej.

Siedząc na lotnisku i martwiąc się, że nie zobaczę szybko moich białoruskich przyjaciół, myślałam co takiego mogę zrobić Aleksandrowi Łukaszence, żeby go choć jakoś „uszczypnąć”, bo nie da się ukryć, że swoją decyzją władze  białoruskie zburzyły – także i  moje – wszelkie plany.

W czasie, gdy byłam korespondentką, zorientowałam się, że na Białorusi, zwłaszcza na Grodzieńszczyźnie ludzie oglądają TVP, czekając „łapczywie” na jakąkolwiek informację o swoim regionie, która może być na siódmym lub ósmym miejscu (jeśli w ogóle!) w paśmie wieczornych „Wiadomości”. Jeśli oglądają polską telewizję, którą przecież nie zawsze bardzo dobrze nawet rozumieli, to pomyślałam, że tym bardziej z chęcią będą oglądać swoją. Można powiedzieć żartem, że od tej chwili Biełsat stał się takim moim projektem „Nu pagadi!”, jak w bajce o Wilku i Zającu…. ale przede wszystkim był  podyktowany chęcią zrobienia czegoś dla zwykłych Białorusinów. Z polskiego doświadczenia wiedziałam jak ważne są w społeczeństwie pod rządami autorytarnymi niezależne źródła informacji i płaszczyzna swobodnej dyskusji.  A na Białoruś wjechać nie mogłam przez następne dziewięć lat. 

Agnieszka Romaszewska oraz prowadzący spotkanie „Świat Z innej beczki” Tomasz Lachowski i Tomasz Grzywaczewski / fot. Konrad Jęcek

Jak od tego nieco szalonego pomysłu tworzenia telewizji dla Białorusinów przeszła Pani do realizacji przedsięwzięcia pod nazwą Biełsat?

Muszę przyznać, że okoliczności i opatrzność pomagała, a także po prostu – znajomości, wyniesione jeszcze z czasów walki moich rodziców w czasach komunistycznych, kiedy byli aktywnymi działaczami KOR, a potem podziemnej Solidarności, ale i mojej, kiedy sama tworzyłam Niezależne Zrzeszenie Studentów. Znałam po prostu nieskończoną liczbę ludzi, których byłam w stanie zarazić ideą tworzenia takiej telewizji. Tłumaczyłam im, że jeśli my słuchaliśmy Wolnej Europy i dzięki temu wiedzieliśmy np., że trwają strajki na Wybrzeżu, to Białorusini też powinni mieć dostęp do niezależnej informacji, co spotykało się ze zrozumieniem moich rozmówców, bez związku na ich przynależność partyjną. Wciąż jeszcze ludzie wywodzący się z antykomunistycznej opozycji to po prostu rozumieli. Najpierw, Jan Dworak, prezes TVP, pozwolił stworzyć komisję, która miała zająć się  dopracowaniem pomysłu Biełsatu, a kolejny prezes, Bronisław Wildstein, przyznał tej komisji najpierw stosunkowo niewielkie pieniądze na działanie, co faktycznie umożliwiło nam rozpoczęcie pracy.

A jak wykształcił się pierwszy zespół Biełsatu? Stawialiście raczej na amatorów z pasją, czy może chcieliście oprzeć nowy kanał na doświadczonych białoruskich dziennikarzach?

Główną zasadę miałam taką, że nie będzie u nas raczej dziennikarzy, którzy pracowali kiedyś w telewizji Łukaszenki, po prostu zbyt dobrze sama wiedziałam czym pachnie reformowanie reżimowej telewizji. Postanowiliśmy, że weźmiemy ludzi po prostu niemal z ulicy – z Brześcia, Grodna, Homla – takich którzy mogli nawet nie wiedzieć, z której strony kamera ma obiektyw. Liczyła się pasja i zaangażowanie, a wszelkich umiejętności mogliśmy ich nauczyć – co zresztą robiliśmy podczas wielogodzinnych, forsownych szkoleń w Falenicy pod Warszawą.

Równolegle z kompletowaniem składu, zaczęliśmy pracę nad projektem technicznym, korzystając ze wszystkiego co się da. Nasz pierwszy „newsroom” to było pomieszczenie dawnego laboratorium taśmy światłoczułej, całe wyłożone ceramicznymi płytkami (z tego względu nazywaliśmy je zresztą „prosektorium”), Najważniejsze było, ze to pomieszczenie było wolne i mieściło się w siedzibie TVP na placu Powstańców. Uznaliśmy, że będziemy robić tę telewizję wszelkimi możliwymi sposobami, co było po prostu koniecznością i odzwierciedleniem naszego niskiego budżetu. Co ciekawe, na Białorusi – mam na myśli władze w Mińsku – nikt nie wierzył, że uda nam się Biełsat w ogóle stworzyć, co też okazało się bardzo szczęśliwe dla nas i samego przedsięwzięcia.

Utworzyliście Państwo zatem już zespół dziennikarzy, zaplecze techniczne, ale bez odbiorców i widzów żaden projekt medialny nie miałby szans powodzenia. Kto zatem ogląda Biełsat na Białorusi?

W tym roku zrobiliśmy pierwsze tak kompleksowe badania na bardzo dużej grupie ponad 3000 respondentów. Wynika z nich, że po 10 latach jedna trzecia Białorusinów kojarzy i wie co to jest Biełsat, a z tej grupy, także jedna trzecia deklaruje, że Bielsat ogląda przynajmniej „od czasu do czasu”. Stale zaś włącza nasz kanał połowa z tej na koniec wymienionej grupy,  czyli jakieś 5% respondentów. Do tego dochodzi inna – dla nas niezwykle ważna – rzecz, tj. poziom zaufania. Około 80% naszych odbiorców wierzy nam, co oczywiście cieszy, ale rodzi też bardzo wielką odpowiedzialność za słowo, za materiały, za programy. Ciekawe było też to, że jak ludzie podczas badań krytykowali np. naszych prowadzących, to robili to niezwykle delikatnie – co tym bardziej podkreśla bardzo pozytywny odbiór u  widzów. To też dowód na dekadę ciężkiej pracy i walki o swoje miejsce na rynku niezależnej informacji (bo uważam, że takowy jednak istnieje) na Białorusi.

Fot. Konrad Jęcek

Tak wielkie zaufanie na pewno jest wielkim sukcesem ekipy Biełsatu, zwłaszcza mając na względzie kontekst polityczny pracy wielu Państwa dziennikarzy na Białorusi, pracy, która nieraz bywa po prostu bardzo niebezpieczna. Mówiła Pani, że na początku oficjele w Mińsku nie do końca wierzyli, że niezależna telewizja w ogóle może ruszyć i funkcjonować, a jak wyglądało to później? W jakiejś mierze Biełsat jest przecież solą w oku reżimu Aleksandra Łukaszenki.

To jest jedna z trudniejszych części naszej działalności, zresztą w Polsce wiele osób nie zdaje sobie z tego do końca sprawy, że my, choć studio i redaktorów mamy w Warszawie, to jednak funkcjonujemy przede wszystkim „tam” i każdą informację czy materiały zdobywamy właśnie na miejscu. Dziennikarze każdego dnia wychodzą z kamerami na ulice i to naprawdę jest walka ze strachem, codzienne zmagania z pokonywana własnych słabości i lęku. Niestety, ale nie możemy zapewnić bezpieczeństwa swoim reporterom, choć oczywiście mają od nas pełne wsparcie, jeśli coś się stanie i ktoś z dziennikarzy zostanie np. aresztowany. Dla wielu stanowiło to zresztą pewną trudność na początku pracy dla Biełsatu, ale dziś widzę, że dla większości naszych dziennikarzy to ryzyko stało się osobistym wyborem, a Biełsat – sposobem na życie.

Po ostatnich marcowych (z 2017 r.) protestach na Białorusi jeden z naszych reporterów spędził w areszcie dwa tygodnie. Bywa też odbierany i rekwirowany  nam sprzęt, nasi współpracownicy mają niezliczoną ilość spraw administracyjnych. Powiem więcej, nacisk na naszych dziennikarzy jest bardzo związany z sytuacją polityczną na samej Białorusi, jak i aktualnym poziomem relacji Warszawy i Mińska. Ostatnie, nazwijmy to – „ocieplenie” zaowocowało tym, że naszych dziennikarzy zaczęto w znacznie poważniejszy sposób represjonować, być może było to wynikiem jakiś „politycznych targów” i obietnic ze strony Warszawy, że Biełsat może być zlikwidowany. To tylko moje spekulacje, ale gołym okiem widać, że nacisk się zasadniczo zwiększył, co jest na pewno kolejną zmianą (niestety na gorsze), zwłaszcza po przełomowym 2015 r., kiedy pozwolono mi pojechać na Białoruś i dano nam po raz pierwszy od 10 lat pierwszych pięć akredytacji. Dziś akredytacje te są znowu cofnięte. Należy powiedzieć jednak bardzo wyraźnie – nasi dziennikarze pracują nie tyle dla Biełsatu, co przede wszystkim dla Białorusi i to jest ich siłą.

Biełsat to przede wszystkim niezależna informacja – rodzi się zatem pytanie, w jaki stopniu przez ostatnią dekadę stał się swoistym panaceum na propagandę Kremla w ogromnym wymiarze obecną przecież na Białorusi? Może jednym z pomysłów byłoby zwiększenie nadawania programów w języku rosyjskim, co mogłoby jeszcze rozbudować Wasz zasięg na Białorusi?

My w Polsce naprawdę nie zdajemy sobie sprawy ze stopnia propagandy rosyjskiej – to trzeba po prostu obejrzeć (chociaż z bólem), żeby jakkolwiek zrozumieć. Temu poddana jest Białoruś, a także właściwie wszystkie inne państwa byłego Związku Sowieckiego. Ja bym tego nawet nie nazwała propagandą, to raczej próba podważenia wszystkiego w co się wierzy, odebrania możliwości racjonalnego porządkowania świata. Taka destrukcyjna „kasza”, w której można powiedzieć i pokazać wszystko. Niekoniecznie zresztą odnoszące się wprost do sytuacji politycznej, często to po prostu programy ogłupiające. Ostatnio widziałam program, niby to dokumentalny, w którym wypowiadali się „naukowcy” i różnej maści „eksperci”, poświęcony … ważeniu duszy! Podobno ważyć ma ona ok. 120 gramów… Przekaz polityczny – a dziś głównymi wrogami, wręcz „diabłami wcielonymi” są Ukraińcy – jest mieszany z produktami typu talk-show, całkowicie „odmóżdżającymi” – a ludzie to bezwolnie oglądają, nie będąc w stanie potem samemu krytycznie analizować otaczający ich świat.

Biełsat na pewno stał się odtrutką na wylewającą z każdego telewizora „strategię informacyjną” Moskwy, przede wszystkim w gronie naszych stałych widzów. Zastanawialiśmy się też, czy nie zwiększyć ilości programów nadawanych przez nas po rosyjsku, żeby może pozyskać jeszcze więcej widzów, jednak od zawsze to właśnie język białoruski był podstawą działalności i symbolem Biełsatu. Podejrzewam, że żaden z moich dziennikarzy nie wybaczyłby mi rezygnacji z tego prawdziwego dla nich samych elementu tożsamościowego. Ostatnio zaczęliśmy robić jeden program w języku rosyjskim, trochę na zasadzie eksperymentu, ale raczej jako dodatek – przejście na język rosyjski stanowiłoby w praktyce koniec naszej telewizji, w takim kształcie w jakim dziś istnieje. Nasi dziennikarze, ale przede wszystkim odbiorcy tego by z pewnością nie chcieli.

Agnieszka Romaszewska / fot. Konrad Jęcek

Pani Dyrektor, a czy po 10 pracy z Białorusinami i dla Białorusinów ma Pani poczucie, że temat Białorusi stał się ważny także dla samych Polaków? Z wielu względów z naszych wschodnich sąsiadów, obok Rosji, to o Ukrainie mówi się dziś najwięcej, a jak to jest z Białorusią?

Białoruś to sąsiad bardzo ważny, choć państwem z pewnością jakimś wielkim czy bardzo liczebnym nie jest. Kiedy w 2005 r. rozpoczynaliśmy pracę nad Biełsatem Białoruś była rzeczywiście bardzo modna w Polsce – w Warszawie  organizowano wielkie koncerty dla Białorusi, grał u nas często legendarny białoruski zespół NRM, powstawały filmy dokumentalne. Potem, to się niestety skończyło. A Białoruś jest istotna dla Polski, po pierwsze ze względów politycznych, tu i teraz, „odgradza” nas przecież od naszego ulubionego sąsiada, czyli Federacji Rosyjskiej. Po drugie zaś, to kontekst historyczny, polskie zabytki wciąż tam są, na Białorusi mieszkają przecież także nasi rodacy.

Białoruś stanowiła zresztą tak naprawdę serce Wielkiego Księstwa Litewskiego, integralnej części Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Ponadto, mam wrażenie, że Białorusini są w istocie rzeczy jedynym narodem, który wprost przyznaje się do dziedzictwa zaginionej Atlantydy, jaką stało się Wielkie Księstwo. Uważam, że zbyt często wchodzimy z naszymi sąsiadami w moim przekonaniu niepotrzebne dysputy, np. dotyczące tego, czy Kościuszko był bardziej polski, czy może bardziej białoruski. Myślę, że nie ubędzie nam go, jeśli się podzielimy – w takich wypadkach przez podział niczego nie ubywa, wręcz odwrotnie, wspólny bohater może nas tylko do siebie zbliżyć. Z tych dwóch przyczyn, i geopolitycznej, i historyczno-kulturowej, nie możemy się od Białorusi odwrócić, choć rzeczywiście poziom zainteresowania tym co dzieje się po drugiej stronie granicy w Terespolu jest dziś w Polsce niewielki, co może tylko smucić.

Wracając na zakończenie naszej rozmowy do tematu samego Biełsatu, nie będzie dla nikogo tajemnicą, że ostatni rok był dla Państwa telewizji trudny, co wiązało się z wieloma niezrozumiałymi decyzjami płynącymi z polskiego rządu, dotyczącymi chęci zmniejszenia czy też nawet wstrzymania finansowania kanału. Mówiła Pani o żywym zainteresowaniu Biełsatem Brytyjczyków, jakie są zatem prognozy dla dalszej działalności telewizji?

Czarne chmury, które zebrały się nad nami w ostatnim czasie chyba rzeczywiście zostały szczęśliwie przepędzone. Nowy minister spraw zagranicznych RP, Jacek Czaputowicz, obiecał przygotowanie nowej umowy, gwarantującej finansowanie Biełsatu (a finansowanie zostanie bezpośrednio zapisane w budżecie państwa). Natomiast Brytyjczycy nas, uczciwie mówiąc, zaskoczyli. Od mniej więcej roku zaczęli się nam przyglądać, co zaczęło przyjmować coraz bardziej konkretne kształty. Podczas ostatniej wizyty w Polsce, premier Theresa May miała w swojej agendzie wyszczególnioną konieczność przeciwstawienia się wojnie informacyjnej na wschodzie, czego jednym z instrumentów ma być właśnie Biełsat.

Mam nadzieję, że zaangażowanie rządu Wielkie Brytanii nie osłabnie – Londyn zaczął mówić tu o kwocie wsparcia w wysokości 5 mln funtów, choć myśląc realnie a nie życzeniowo, to na pewno nie cała ta kwota przypadnie bezpośrednio Biełsatowi. Pierwsze pieniądze zostały już nam jednak przekazane, co ciekawe na eksperymentalny – bo rozrywkowy – program, robiony zresztą głównie po rosyjsku. Nazwaliśmy go przewrotnie „ja nie będę tego jeść”, ufam jednak, że wciąż pozostaniemy „zjadliwi” dla naszych wiernych widzów na Białorusi.

Dziękujemy za rozmowę.

Rozmawiali Tomasz Grzywaczewski i Tomasz Lachowski.

Zdjęcia: Konrad Jęcek (Gun for Hire).

 

 

Wywiad jest skróconym zapisem spotkania z Agnieszką Romaszewską-Guzy w ramach cyklu „Świat z innej beczki” w Łodzi 24 stycznia 2018 roku. Patronem merytorycznym cyklu jest Regionalny Ośrodek Debaty Międzynarodowej w Łodzi.

Redakcja

Serwis Obserwator Międzynarodowy, jest niezależnym tytułem prezentującym wydarzenia i przemiany zachodzące we współczesnym świecie.

No Comments Yet

Comments are closed